Przedstawiamy drugi fragment powieści Jakuba Ćwieka „Krzyż Południa. Rozdroża” . Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.
Krzyż Południa. Rozdroża – fragment 2
Przedstawiamy drugi fragment powieści Jakuba Ćwieka „Krzyż Południa. Rozdroża” . Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.
Jakub Ćwiek
‹Krzyż Południa. Rozdroża›
Dobson i okolice
czerwiec 1863
William Tarleton nie ustawał w swych wysiłkach, z każdym dniem jednak coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie zdobędzie żony, nosząc jedynie barwny mundur Gwardii Stanowej.
Okazało się bowiem, że serca większości młodych kobiet w wieku właściwym do zamążpójścia dawno już wędrowały z wybrankami po frontach, nawet jeśli panny nie były jeszcze oficjalnie przyrzeczone. Myśli dziewcząt, ich modły krążyły niczym kruki nad odległymi polami bitew, a godziny, dni, tygodnie mijały im na przygotowywaniu gwiazdkowych prezentów dla żołnierzy – eleganckich szarf, nowych bluz mundurowych z szarego sukna, płaszczy…
Dziewczęta z Południa – nawet jeśli nie skończyły jeszcze szesnastu lat – już zachowywały się jak Penelopy cierpliwie wyglądające swych Odyseuszów. Żadni adoratorzy czuwający na lokalnym posterunku nie mieli u nich najmniejszych szans.
A przecież Willa nie można było obarczyć najmniejszą winą za to, że znalazł się w straży, nie uczynił bowiem w tym kierunku nawet kroku. Owszem, bał się wyruszyć na wojnę, zwłaszcza po tym, jak dotarły doń pierwsze wieści spod Williamsburga – upatrywał też swojej wielkiej szansy w tym, że nagle zmniejszy się w hrabstwie liczba kandydatów do ożenku – ale wszystkie rozmowy, formalności i pisma podpisał za niego ojciec. Twierdził przy tym, że po pierwsze, sam w Meksyku zrobił tyle, że wystarczy dla trzech pokoleń, a po drugie uważał, że wojowanie pisane jest takim ludziom jak generał Beauregard, jego niegdysiejszy dowódca, i nie należy im odbierać miejsca w panteonie bohaterów.
– Są wojownicy, synu, i są królowie – tłumaczył stary Tarleton. – Twoim przeznaczeniem jest tron Władcy Bawełny.
Chłopak przyznał wtedy ojcu rację i zgodził się wziąć na siebie to jakże przecież ciężkie brzemię.
Tego dnia, a był to dokładnie siedemnasty czerwca tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku, William nie myślał jednak o koronie, wszystkie jego myśli skupione były bowiem na młodziutkiej Kathy Olson i tym, jak skraść jej całusa.
Bawił właśnie z rodzicami na proszonym obiedzie u jej rodziców, a że obie rodziny – mimo dzielącej je odległości – lubiły się bardzo, nikt nie przeszkadzał młodym, gdy po posiłku udali się na pobliski pagórek, pod dąb z huśtawką.
– Spójrz, Williamie – zawołała Kathy w chwili, gdy huśtawka uniosła ją ku niebu.
Palcem wskazywała na odległy zagajnik czy też las, jawiący się w blasku słońca jako czarna plamka, krosta na zielonym horyzoncie.
– Czy to możliwe, byśmy widzieli stąd Atlantę?
Młody Tarleton zawahał się i dwukrotnie pchnął nadlatującą huśtawkę, zanim udzielił bezpiecznej odpowiedzi.
– Kierunek jest właściwy, Kathy – stwierdził. – Więc całkiem możliwe, że ty jesteś w stanie ją wypatrzyć. Ja niestety nie mam aż tak dobrego wzroku.
Dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała na niego z politowaniem.
– Biedaku – powiedziała. – Czy to dlatego nie wzięli cię do wojska?
Jeżeli Will nauczył się czegoś na własnych błędach, to było to z pewnością powściąganie gniewu w towarzystwie. Kiedyś jeden z wybuchów kosztował go strzelbę i pięknego ogiera, którego ojciec kazał mu oddać jako zadośćuczynienie za nieobyczajne zachowanie. Od tamtej pory młody Tarleton opanowywał emocje i krył je za maską ogłady oraz dobrego wychowania.
Wrócisz do domu i wybierzesz się na przejażdżkę, powtórzył sobie w duchu, dla pewności dwa razy, i pchnął nadlatującą huśtawkę.
– Ależ ja sam nie chciałem do niego iść, moja droga – powiedział, szczerząc się w uśmiechu. – Nie mogłem dopuścić, by tyle pięknych pań zostało samych bez opieki. A bo to wiadomo, czy się jakiś zdradziecki Jankes nie przekradnie obok linii frontu? Albo czy nie zbuntują się Murzyni…
– Nasi na pewno nie, ojciec dobrze ich traktuje.
– Och, mój również – dodał Will pospiesznie, besztając się w myślach za tę ostatnią uwagę.
W całym hrabstwie mówiono o pobłażliwości Olsonów dla leniwych parobków, nawet wielebny Jackson wypomniał im to kiedyś z ambony. Nie, stanowczo przy Kathy nie powinien się źle wypowiadać o czarnych.
– Chodzi o to – zaczął wyjaśniać – że z Murzynami jest jak z dziećmi i łatwo ich skusić choćby karmelkiem. A Jankesi zawsze mają ich pełne kieszenie i…
– My też mamy cukierki. Dajemy je czasem Murzyniątkom za pilnowanie kur.
Will przejechał ręką po twarzy, wzdychając przy tym. Nagle zrozumiał, dlaczego istniała granica wieku, za którą dziewczynka stawała się panną na wydaniu. Kathy co prawda przekroczyła ją niespełna miesiąc wcześniej, ale wydawać by się mogło, że jej umysł nie doganiał lat.
Nie stanowiłoby to kłopotu, gdyby chociaż była olśniewająco ładna, ale na to miała zbyt odstające uszy, a do tego jeszcze cofnięty podbródek. Jakby się tak dobrze zastanowić, nie była najlepszą partią w hrabstwie.
Ach, żeby tylko panna Caroline Kennedy nie przyrzekła swego serca Thomasowi Colbertowi! Gdybyż nie zaręczyli się przed samym jego wyjazdem!
Will wierzył, że miałby u niej szanse większe nawet niż inni kawalerowie, bo pan Kennedy wciąż był dłużnikiem ojca. Obaj seniorzy byli już nawet umówieni na cichą rozmowę w kuluarach klubu w Dobson, do którego obaj należeli, ale potem ochotniczy oddział z hrabstwa został nagle wezwany do boju i wszystko się zmieniło. W obliczu Sprawy i jej dobra nawet najlepsze interesy poszły w odstawkę.
– Przestań już, Williamie, robi mi się słabo – poprosiła Kathy.
Will posłusznie zatrzymał huśtawkę i podał dziewczynie rękę, by mogła zejść. Obejrzał się przy tym ukradkiem w stronę domu, patrząc, czy ojcowie nie siedzą aby na werandzie. Jeśli dałoby się skraść Kathy choćby jednego całusa, całe to popołudnie nie byłoby może stracone. W zamian był nawet gotów puścić w niepamięć jej głupotki.
Korzystając z tego, że przez moment znaleźli się bardzo blisko siebie, pochylił się do przodu, układając usta w dzióbek i zamykając przy tym oczy. Już prawie czuł, jak ich wargi się stykają…
– Williamie Tarleton! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?!
Natychmiast otworzył oczy i rozdziawił gębę, niezdolny do wypowiedzenia choćby słowa. Dał się ponieść chwili, a teraz, widząc oburzenie na twarzy Kathy, kompletnie nie wiedział, co powinien zrobić. Zacząć się tłumaczyć? Błagać, by nie powiedziała ojcom o jego impertynencji? Pogrozić?
W najgłupszym, szczeniackim odruchu sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej garść karmelków i dwie kostki cukru trzymane dla konia. Spojrzał na nie, jakby nieco zdziwiony, po czym wzruszył ramionami i wyciągnął przed siebie rękę. Raz kozie śmierć!
– Dam ci je wszystkie, jeśli nikomu nie powiesz – zaproponował.
Zaskoczenie z miejsca wyparło oburzenie – dziewczyna patrzyła przez dłuższą chwilę to na twarz chłopaka, to znów na jego rękę. W końcu upewniła się, że nie żartuje.
– Dobra, niech będzie – stwierdziła, po czym pochyliła się i ucałowała Willa w policzek. – A to, żebyś się potem nie smucił.
Zdobyte cukierki wsypała do maleńkiej torebki i czym prędzej pognała do domu.
Will patrzył za nią, kręcąc głową z niedowierzaniem. Teraz był już pewien, że z jej umysłem musiało być coś nie tak. Stał tam jeszcze przez chwilę, po czym podążył śladem dziewczyny. Miał nadzieję, że rodzice kończyli już wizytę, bo chciał wracać do domu. Im prędzej się tam znajdzie, tym szybciej będzie mógł wyruszyć na przejażdżkę.
– Czas najwyższy przypomnieć ojcu, że dzisiaj ma spotkanie w klubie – powiedział na głos, ruszając w dół zbocza.