WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Krzyż Południa. Rozdroża |
Data wydania | 30 czerwca 2010 |
Autor | Jakub Ćwiek |
Wydawca | Bellona, RUNA |
Cykl | Krzyż Południa |
ISBN | 978-83-89595-63-8 |
Format | 336s. 125×195mm |
Cena | 29,90 |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Krzyż Południa. Rozdroża – fragment 2Jakub ĆwiekKrzyż Południa. Rozdroża – fragment 2II Z zewnątrz, zwłaszcza od fasady, budynek przy Brzoskwiniowej w Dobson w stanie Georgia wyglądał jak waszyngtońskie muzeum. I nie był to do końca mylny trop, ponieważ posiadłość – okazała biała rezydencja ozdobiona kolumnami – budowana była na tych samych planach co dom prezydenta George’a Washingtona w Arlington w Wirginii. Ten zaś z kolei, choć nie pełnił funkcji oficjalnie, był w rzeczywistości pomnikiem ku czci zmarłego prezydenta. Nieruchomość przy Brzoskwiniowej jednak, mimo oczywistej ku temu predyspozycji, nie była muzeum. Stanowiła siedzibę elitarnego klubu dla dżentelmenów z Dobson. Podróżni zmuszeni do postoju na miejscowej stacji kolejowej – z jedynego peronu był doskonały widok na Brzoskwiniową i stojącą tam rezydencję – niejednokrotnie dziwili się, co w takiej okolicy, w środku wielkiej bawełnianej pustyni, robi podobna instytucja rodem ze Starego Kraju. Odpowiedź starego kolejarza Wicka brzmiała zawsze tak samo: – W tym hrabstwie nie uświadczy pan ani jednego obywatela Stanów – mówił, raz po raz strzykając tytoniem na wysypane trocinami klepisko stacji. – To wszystko synowie i córki Królowej, którzy zjechali tu, by przywrócić stary ład i porządek. I dobrze, takie moje zdanie, bo to, co się tutaj wyprawiało, to Sodoma i Jeruzalem. Staruszek dość mocno rozmijał się z prawdą, w jednym jednak miał rację. W zasadzie kogokolwiek by nie zapytać w Dobson i okolicach o pochodzenie, prawdziwie bądź nie wskazałby Koronę, a swój status w Ameryce określiłby mianem rezydenta tymczasowego. Tak, w Dobson znano takie słowa. Czego by jednak nie mówili, jak bardzo by się nie zarzekali, tutejsi ludzie dawno już wsiąknęli w tę ziemię. Przywykli do czarnych, którzy pracowali w pocie czoła na miskę strawy i pajdę chleba, do luksusów, jakie zapewniała bawełna, i szacunku, jaki budzili u sąsiadów. Tu wreszcie mogli sobie pozwolić na to, co w Starym Kraju było dla wielu z nich kompletnie nieosiągalne. Byli arystokracją. Członkowie klubu dla dżentelmenów stanowili trzon owej społeczności. Jak jeden właściciele potężnych plantacji, kilku weteranów wojny z Meksykiem, mężowie i ojcowie. Spotykali się każdej środy, blisko siedemnastej, by kultywować nie swoje tradycje picia herbaty – która szybko ustępowała miejsca brandy czy whiskey – czytania klasyków, dyskutowania o polityce oraz głośno krytykować nowe porządki, nowe obyczaje. Amerykanie ciałem i duchem… tylko nie słowem. Zabawne, ale zarządcą klubu, jego opiekunem i zarazem kamerdynerem usługującym gościom był czystej krwi Irlandczyk, prawie siedemdziesięcioletni pan Abraham Donner. Zarówno za sprawą wieku, jak i dawnych żołnierskich nawyków nie nadawał się do żadnej z wyznaczonych mu funkcji, ale ponieważ kilku spośród członków klubu zawdzięczało staremu Donnerowi życie, wszyscy jakoś przymykali oczy na jego niedopasowany, wiecznie niedopięty i wygnieciony surdut, zgarbioną sylwetkę i fatalny akcent. Donner otrzymywał skromne wynagrodzenie, jeden z pokoi na piętrze na wyłączność, a do tego każdego dnia Murzyn któregoś z klubowiczów przynosił mu ciepły posiłek. W zamian Irlandczyk robił wszystko, by z uśmiechem nosić nie swoje buty. • • • Pan Blueberry, jak zwykle w każdą środę, stawił się w klubie jako pierwszy. Punktualnie o godzinie piętnastej jego powóz zaprzęgnięty w dwa białe konie zatrzymał się na środku ulicy Brzoskwiniowej. Z kozła zeskoczył Murzyn, rozłożył schodki, otworzył drzwiczki, derką nakrył wysychającą kałużę i wyprostował się, prężąc wklęsłą pierś. Pan Blueberry – wysoki jegomość z gęstymi bokobrodami przechodzącymi w równie gęste wąsiska, z nieodłącznym monoklem w oku i laską, na której zwieńczeniu kulił się kalifornijski niedźwiedź – wstał i stał tak przez chwilę, jak zwykł to robić w każdą środę, patrząc na rozkwitającą ulicę Brzoskwiniową, jakby to były jego włości. Szary od nogawek spodni po cylinder, wyglądał jak samotny szczyt pośród rozległych pagórków, jak skała stawiająca opór falom u nabrzeży Maine. Dopiero gdy już wszystko obejrzał, zarejestrował każdą zmianę, pan Blueberry zszedł po schodkach. Wsunął Murzynowi kilka drobnych do ręki i z laską pod pachą ruszył w stronę klubu. Tam, w progu, już czekał na niego Donner. – Dzień dobry szanownemu panu – wyrecytował lokaj z ćwiczoną przez lata powagą. Blueberry pamiętał, że jeszcze nie tak dawno temu staruszek, wymawiając te słowa, nieodłącznie parskał śmiechem. Ale cóż, czas jest najlepszym nauczycielem. W końcu, jak podobno mawiają w Starym Kraju, jeśliby tysiącowi Murzynów dać gęsie pióra i zaprząc ich do pracy, to w końcu któryś napisze wiersz. A Donner był przecież biały. – Witaj, Donner. Jest już ktoś? – Nie, proszę pana. Jest pan pierwszy. To był taki ich prywatny rytuał. Zawsze zaczynali rozmowę w ten sposób, mimo iż obaj wiedzieli, że nikt nigdy nie zjawia się w klubie wcześniej. Następnym etapem była prośba Blueberry’ego o herbatę z kroplą mleka dla smaku, a na koniec – już w bibliotece – krótka opowieść Donnera z czasów wojny. Tym razem jednak nie wszystko potoczyło się zgodnie z niepisaną tradycją. – Słyszał pan o konkursie literackim dla członków klubu? – zapytał tego dnia Donner, zajmując miejsce w fotelu naprzeciwko Blueberry’ego, jednym z dwóch ustawionych tuż przy kominku. Godzinę później to siedzisko nie będzie już dla niego dostępne, ale teraz mógł sobie pozwolić na odrobinę luksusu. – Nie, Donner. – Blueberry pokręcił głową i odłożył na bok tomik poezji Blake’a. Uczynił to z ulgą, bo już pierwsze słowa Pieśni doświadczenia – którą wziął do ręki przez wzgląd na tytuł – przyprawiały go o zawrót głowy i zniechęcały do dalszej lektury. Pan Blueberry podobnie odczuwał obcowanie z większością książek. A w zasadzie z wszystkimi, jeśli chodzi o ścisłość. Była to jego najgłębiej skrywana tajemnica. W zaciszu domowym unikał nawet gazet. – Kiedy go ogłoszono? Kto? Żadne słuchy do mnie nie dotarły. – Ach, faktycznie! Przecież pomysłodawcą był pan Ackerman. – Donner pacnął się w czoło, jakby właśnie dotarła do niego oczywista prawda. Rzeczywiście bowiem niechęć, jaką darzyli się dwaj najbogatsi członkowi klubu – czyli panowie Ackerman i Blueberry właśnie – dla nikogo nie była tajemnicą, mało kto był więc skłonny do informowania jednego o inicjatywach drugiego. Spór obu plantatorów sięgał podobno trzech pokoleń wstecz i brał swój początek jeszcze w Starym Kraju. Blueberry upił łyk herbaty i ze znakomicie udanym żalem spojrzał w stronę dwóch regałów z książkami, długich i wysokich od podłogi po ozdobny sufit. Paradoksalnie tylko on i Ackerman wiedzieli, że spora część woluminów, zwłaszcza te z wyższych półek, to jedynie oprawione w skórę atrapy. Był to skutek dokonanego przez obu panów pospołu nierozważnego zakupu biblioteczki od wędrownego oszusta. Nie chcąc narażać się na śmieszność, wyjątkowo zgodnie zdecydowali się ustawić książki wysoko i nieustannie sabotowali jedyną w klubie drabinkę. Jednocześnie obaj, z tym że tu już każdy na własną rękę, zaangażowali ogromne środki finansowe celem znalezienia identycznie wyglądającej, ale już prawdziwej kolekcji. Szybko jednak odkryli, że wcale nie muszą się tak śpieszyć; przez ponad rok nikt nawet nie próbował sięgnąć wyższych półek. Filiżanka cichutko zabrzęczała o spodek. – Cóż, mimo iż konkursy literackie to mój konik od czasów akademickich, w tym projekcie nie wezmę chyba udziału – stwierdził Blueberry. – Ale rozumiem, że jest jakiś powód, dla którego pytasz. O co chodzi? Donner podniósł się z fotela, podszedł do barku i nalał sobie do kieliszka brandy. Wypił jednym haustem, uzupełnił, wrócił na fotel. Usiadł. – Bo ja tak sobie pomyślałem… – zebrał się w końcu na odwagę. – Pan Ackerman powiedział, że sztuka nie zna podziałów na klasy, więc ja… – Napisałeś coś, tak? – dokończył Blueberry. Oparł się wygodnie, zachęcił lokaja gestem, by zrobił to samo. – Jeśli tak i jeśli chcesz poznać na ten temat moją opinię, z przyjemnością posłucham. Staruszek wyszczerzył się i wyjął z kieszonki kamizelki pozginaną w kostkę kartkę. Rozłożył, przeprasował kantem dłoni na kolanie. Wreszcie podsunął pod sam nos, choć Blueberry gotów był postawić belę bawełny przeciw zgniłym śliwkom, że Donner zna swój tekst na pamięć. – Czytaj. I Donner zaczął czytać. – Powtórne narodziny Jeremiaha Crossa, autor Abraham Donner… • • • |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Zapoznać się, zaśmiać, zapomnieć
— Mieszko B. Wandowicz
Krzyż Południa. Rozdroża
— Jakub Ćwiek
Witaj w ciemnym mieście Grimm
— Magdalena Kubasiewicz
W ponurym mieście Grimm
— Magdalena Kubasiewicz
Dorośnij, Piotrusiu
— Magdalena Kubasiewicz
Uwierz we wróżki
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Styczeń 2010
— Anna Kańtoch, Paweł Laudański, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Lato 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Maj-czerwiec 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Daniel Markiewicz, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Zobaczyć człowieka
— Agnieszka Szady
Bóg od brudnej roboty
— Agnieszka Szady
Powieść, której mogłoby nie być
— Sebastian Chosiński