WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Król Bólu |
Data wydania | 25 listopada 2010 |
Autor | Jacek Dukaj |
Wydawca | Wydawnictwo Literackie |
ISBN | 978-83-08045-37-4 |
Format | 824s. 145×205mm; oprawa twarda |
Cena | 59,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Oko potworaJacek DukajOko potwora– Toteż właśnie. – Tu Radiowiec nachylił się ku mnie, łamiąc pion. – Zjadłeś tę jajecznicę? Wyplułem wszystko! Herbatę gotuję u siebie na spirytusowej. Mam trochę sucharów i puszkowanej wołowiny. Żachnąłem się. – To już jest paranoja! – A podrapawszy się po krótko ostrzyżonej głowie: – Mhm. To kto dziś gotuje? – Inżynier. Zrobiliśmy niepoważne miny, po czym roześmialiśmy się wraz. – Wiem, wiem. – Rozłożył ręce. – Po iluś tygodniach w trasie każdego to dopada, załoga „Kaliguli” ponoć badała sobie co godzina krew, przekonana, że wlazł w nich jakiś tajemniczy wirus, a ci na „Justynie XI” urządzali regularne przesłuchania i tortury; cholera wie, czy taki nie był też koniec „Santa Clary”. – Trzeba jakoś rozładować napięcie. My z Kapitanem i Pierwszy Pilot znamy się od lat, ale reszta… – Tak, tak, brat przeciwko bratu i strachy rosnące w milczeniu na nocnych wachtach, konspiracje zapisane w gwiazdach na ekranie. – Zaraz się tu podzielimy i zacznie się – – Cicho! – Co? Radiowiec przechylił głowę, nasłuchując. Nastawiłem uszu – nic. Podpłynął do drzwi, obrócił koło śrubowe, pchnął – Syrena alarmu ręcznego wyła przeciągle, zachłystując się co drugi skowyt. Alarm automatyczny oznaczałby dehermetyzację statku albo zagrażającą życiu awarię stosu; alarm ręczny mógł włączyć tylko dowódca, jego zastępca lub oficer wachtowy. Popędziliśmy zatem do sterowni, obijając się o ściany, kanty i nagie szczęki grodzi. Zachlapane starą farbą lampy alertowe błyskały czerwono i żółto, a gdzieś w trzewiach „Behemota”, w siłowni bądź na sprzęgach mocowników kontenerów, metal tarł brutalnie o metal, generując wizgi i piski, od których cielsko statku wzdrygało się histerycznie. W korytarzu dowódczym zderzyliśmy się z Elektronikiem – z rękoma obandażowanymi w bezużyteczne pecyny utknął w przewężeniu, ciśnięty w gródź nogami w przód niczym rażona prądem rozgwiazda. Radiowiec poholował go za szelki. W sterowni zastaliśmy obu Pilotów, wpięci pasami przeciążeniowymi w wysokie fotele obserwowali obrazy rzucane na główne ekrany. Światła w kabinie były wyłączone, blask bił tylko od pulpitów rozrządczych i gwiazd z tych ekranów. Wpiąłem się po omacku w fotel po lewej. – Gdzie Kapitan? – Tam – odparł Pierwszy Pilot i wskazał fajką na górny ekran. Ktoś tymczasem wyłączył alarm i usłyszałem ich oddech ciężki, wyrzucany z płuc na znak wielkiej ulgi bądź wielkiego napięcia. Na ekranach widniała przysłoneczna powłoka „Behemota V” i odbywał się tam wyścig próżniowy człowieka i człowieka i maszyny. „Behemot V” jest frachtowcem klasy Pompeje, zbudowanym na szkielecie zeszłowiecznych masowców-pchaczy, co znaczy, iż główną partię towaru mieści nie w ładowniach wewnętrznych, lecz pcha przed sobą. Z uwagi na profil osłony przeciwmeteorowej oraz standard sprzęgów, które winny trzymać ładunek w kupie nawet pod wektorami przyśpieszeń 20 g, i to przykładanymi w najosobliwszych kierunkach – cała konstrukcja przypomina gruby nabój karabinowy lub ucięte w dwóch trzecich cygaro. Z obecnym ładunkiem „Behemot” miał 397 metrów długości, z czego ponad 300 liczyły same kontenery z cargo; za nimi, pod mocownikami i pierścieniami anten, krył się tułów właściwego „Behemota” (135 tysięcy ton metrycznych masy spoczynkowej) zakończony gotycką plątaniną rur, zbiorników, radiatorów i dysz. Osłony przeciwmeteorowe wieńczyły przeciwny koniec statku i zmieniano je każdorazowo przed opuszczeniem orbity portowej, w zależności od przewidywanej trasy podróży. Załogi zazwyczaj umieszczają na ich czarnych tarczach piktogramy charakterystyczne dla jednostki. My od czasu wypadków na Io malowaliśmy biały łeb jednookiego bałwana. Od tego bałwana (niewidocznego) ku wygiętym elipsoidalnie dyszom (widocznym tylko częściowo), po pudłach kontenerowych i pasach regulacyjnych ciągników, trzy sylwety posuwały się w ciężkim, nienaturalnym rytmie magnetochodu. Plamy intensywnego cienia bluzgały za nimi ku sterburcie. Sylweta środkowa nie miała głowy i biegła najszybciej. Obserwowaliśmy pościg w milczeniu, nie było nic do zrobienia, nie było nic do powiedzenia. Drugi Pilot mógł tylko próbować podkręcać ostrość i zbliżenie obrazu branego z kamery na rufowym teletaktorze. Bliżej, dalej, bliżej, bliżej. Czarno-białe kadry opowiadały historię bezdźwięcznego sprintu w smole. Uciekał Nawigator, za nim biegł Marabut, a za nim – Kapitan. Pamiętam, że od razu tak pomyślałem: Nawigator ucieka. Choć przecież mogło być inaczej: wszyscy mogli uciekać przed czymś innym, niedostrzegalnym, lub wszyscy mogli coś ścigać. Ale ostatnie dni, ich atmosfera, rozmowy z Radiowcem i moje własne prowadzone po omacku domysły – już ustawiły mnie w podejrzeniach i strachach, że nie miałem wątpliwości: więc dlatego zamknął się był w kabinie! Marabut dochodził Nawigatora nieubłaganie, dystans zmniejszał się z każdym susem automatu. Nawigator obejrzał się – co w ciężkim skafandrze próżniowym wymaga ruchu prawie całego tułowia – po czym wyłączył magnesy: następne stąpnięcie odbiło go od blachy w kosmos, pod kątem trzydziestu stopni. Teraz też oczywistym stał się dla mnie absurd całego tego pościgu: dokądże można umknąć ze statku próżniowego w połowie rejsu między planetami oddalonymi o prawie miliard kilometrów? A gdyby Nawigator naprawdę chciał uciec ostatecznie, mógł wszak otworzyć hełm w każdej chwili. Więc co? Ma tu gdzieś ukryty własny jacht kieszonkowy? Wymieniłem z Radiowcem spojrzenia. Nawigator oddalał się od „Behemota” ze stałą szybkością; tarczowy licznik radaru bocznego pokazywał 35, 38, 40, 43 metry. Gdy wskazówka dobiła do 55, wydarzyły się równocześnie dwie rzeczy: Nawigator zmienił gwałtownie kierunek wektora lotu, a Marabut wystartował ku niemu, ciągnąc za sobą linkę zabezpieczoną na żebrze hydrauliki. Nadal wszystko działo się w ciszy, czarno-biały kadr po kadrze. Człowiek w jasnym skafandrze i ciemnoszara maszyna minęli się o kilka metrów. Marabut musiał ponownie odpalić z wewnętrznej dyszy, bo zaraz skręcił za Nawigatorem – i wpadł na niego z rozpostartymi szeroko łapami, bezgłowym torsem pancernym waląc w tors, zaraz zamykając ramiona i prawie miażdżąc człowieka między nimi. Linka się naprężyła. U jej drugiego końca stał na żebrze Kapitan. Marabut odpalił po raz trzeci: zawrócił wraz z pochwyconym Nawigatorem ku „Behemotowi”. Kapitan powoli zwijał linkę na przedramieniu. Cały pośpiech i napięcie zniknęły bez śladu; było po wszystkim. Czyli – po czym? Drugi Pilot pokazywał coś na górnym ekranie wykresowym. Liczyły się tam skomplikowane trajektorie. Przypomniałem sobie ową nagłą zmianę wektora Nawigatora. Główna trajektoria szła od tej delty. Znając masę Nawigatora w skafandrze i jego późniejszy wektor pędu, można wykalkulować ruch masy odrzuconej – skoro jednak była ona na tyle mała, że nie zauważyliśmy jej w ogóle na ekranach, jak duża będzie jej składowa prędkości? Podpłynąłem bliżej ekranu. Pierwszy Pilot przedmuchał głośno cybuch – cisza pękła. – Palnął z pistoletu sygnałowego. Za główną trajektorią naliczały się – co trzy sekundy od nowa – wiązki krzywych stycznych. Dotknąłem palcem monitora. – Po co to? Pierwszy Pilot machnął fajką w stronę Radiowca. – Nawet jakby się teraz dostał do radia, to nic mu z tego, prawda? Radiowiec potarł wąsa. – Nabił boją radiową. Tak? Wiedział, że Kapitan po niego przyjdzie, i ustawił zegar na duży plus, dla pewności. – Boją? Radiowiec odmierzył palcami. – Takie coś, nie większe. Nie pokazywałem ci? Wypuści welon solarny i zacznie nadawać. Pewnie szyfrem. Zwróciłem się z powrotem ku głównym ekranom. Marabut z Nawigatorem wylądował już na powłoce statku; automat prowadził Nawigatora ku śluzie, oplątawszy mu korpus linką bezpieczeństwa. Kapitan postępował za nimi. „Behemot V” obrócił się tymczasem w osi wzdłużnej na tyle, że spod horyzontu statku wypłynęła – niczym oceaniczny przybój – fala absolutnej ciemności; cała trójka maszerowała w ten mrok. Gwiazdy nad nimi migotały ostrzegawczo. – Nie przechwycimy – oświadczył Drugi Pilot i zagasły wszystkie rysunki trajektorii. Obejrzałem się na łomot rytmiczny – to Elektronik tłukł obandażowanymi dłońmi w podgłówek fotela przed sobą. Miał twarz wykrzywioną w brzydką maskę wściekłości, nigdy wcześniej go takim nie widziałem. Nawigator zsabotował nasz kalkulator, a teraz wystrzelił sekretną wiadomość do wspólników. Znajdowaliśmy się w stanie wojny, samotni w pustce kosmosu, miliony kilometrów od jakiegokolwiek ratunku, odcięci od ludzkości, pod huraganowym rykiem Słońca, z wrogiem na pokładzie. |
Mam nadzieję, że Dukaj jednak będzie pierwszym Dukajem, a nie drugim Lemem...
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Człowiek przekraczający
— Daniel Markiewicz
Piołunnik
— Jacek Dukaj
Król Bólu i pasikonik
— Jacek Dukaj
Linia oporu
— Jacek Dukaj
O tym, czego nie boi się Dukaj
— Mieszko B. Wandowicz
Człowiek przeżywający
— Joanna Kapica-Curzytek
Przeczytaj to jeszcze raz: My nie marzniemy
— Anna Nieznaj
Przeczytaj to jeszcze raz: Dryf
— Beatrycze Nowicka
Nanomagia i chłopięce marzenia
— Beatrycze Nowicka
Wieczność porasta rdzą
— Justyna Lech
Scena za ciasna na Lód
— Karolina „Nem” Cisowska
Esensja czyta: Luty-marzec 2010
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Daniel Markiewicz, Marcin Mroziuk
Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Październik-listopad 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Marcin T.P. Łuczyński, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski, Krzysztof Wójcikiewicz
„Eden”, wersja à la Dukaj…? 8-)