WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Król Bólu |
Data wydania | 25 listopada 2010 |
Autor | Jacek Dukaj |
Wydawca | Wydawnictwo Literackie |
ISBN | 978-83-08045-37-4 |
Format | 824s. 145×205mm; oprawa twarda |
Cena | 59,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
PiołunnikJacek DukajPiołunnik28 kwietnia 1986, późny wieczór – Kto tam? – Do ciebie. Mówi, że z pracy. – No to co tak stoisz – Pochyliła się nade mną, zasłaniając mi światło, aż musiałem podnieść głowę znad wyciągniętych z obudowy wnętrzności nowiutkiego panasonica – który oczywiście padł za pierwszym razem, gdy wywaliło korki. I znowu zostaliśmy ze stareńkim rubinem. – On pijany jest – syknęła. – Jedzie od niego wódą na dwa metry. O czym mówiliśmy w sobotę? Dzieci jeszcze nie śpią, ja cię proszę. – Dobra, załatwię sprawę w ogrodzie. Wtedy w sobotę rzeczywiście wróciłem lekko na gazie, urządziła mi nieziemską awanturę. Odłożyłem miernik napięcia, podniosłem się zza telewizora i poczłapałem do holu, coby zniknąć jej z oczu, zanim na dobre wejdzie w rolę jędzy. Wystarczało już, że w resortowym zabrakło towaru albo usłyszała od sąsiadki, że przytyła (fakt, spasła się obrzydliwie). Nie powinienem był wcześnie wracać do domu. Co z tego, że będzie zrzędzić na moją pracę, zawsze znajdzie powód, żeby wsiąść mi na głowę – a tak przynajmniej nie musiałbym cierpieć jej przez cały wieczór. Przystanąłem na moment, gdy ból przeszył żołądek. Czy zostało jeszcze trochę mleka? Na ganku, pod mrugającą żarówką, stał Wątły. Zamknąłem za sobą drzwi. Wieczór był ciepły. W chaszczach ogrodu brzęczały owady. – Co jest? – Cho-chodzi za mną. – Co? – O-obywatelu kapitanie… Marcin… ty mi… – Idź lepiej wytrzeźwiej. Jutro – – Chodzi za mną. – Co? Kto? – On. Chodzi wszędzie. Tu też przy-przyszedł. – Co ty gadasz? – Tam. Obrócił się, oparł bezwładnie o balustradę i machnął ręką ku ulicy. – Chcesz powiedzieć, że ktoś cię śledzi? Pokiwał głową z pijacką powagą. – Tam. Spojrzałem, ale ulica po zmierzchu pozostawała właściwie niewidoczna, korony drzew, wysokie ogrodzenie i kiepskie oświetlenie uniemożliwiały dostrzeżenie z domu czegokolwiek więcej niż kształty z rzadka przejeżdżających samochodów. – Kto? – Czekał na mnie pod biurem. Po-potem widziałem go w autobusie. Myślałem, że… Ale pod moim blokiem, i zna numer mieszkania, rzucał kamykami w okno, aż szwagier wyszedł go pogonić, ba-bałem się, że… Marcin, ty mi powiedz, co ja mam zrobić, przecież… Może po księdza – – Że co? Żarówka skwierczała nad nami ostro, żółte światło i blade cienie na przemian oblewały okrągłą, chłopską twarz Wątłego. Wątły oblizywał nerwowo wargi. Lewy rękaw kurtki miał rozdarty, siostra widać zacerowała mu go nierówno, ścieg się rozpruł. Nagłe przeczucie – i zimny kwas rozlewa się w żołądku. – Czekaj. Wróciłem do środka, zrzuciłem kapcie, włożyłem buty, wyjąłem z szafki ciężką latarkę, sprawdziłem, działa. Lidka wystawiła głowę z kuchni. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zanim zdążyła otworzyć usta. – Chodź, pokażesz mi go. Zeszliśmy z ganku. Ścieżka prowadząca do bramy jest szeroka na dwie płyty chodnikowe, musiałem trzymać chłopaka za ramię, żeby nie wpadł w krzaki. Dobrze, że naoliwiłem zawiasy furtki, jeszcze tylko brakowało jęczącego i grzechoczącego żelaza. Stanęliśmy pod gałęziami rosnącego przy ogrodzeniu kasztana. – I? Gdzie? Wątły rozejrzał się po ulicy, raz, drugi. Mrugał, wytężając wzrok. Większość latarni była zepsuta lub rozbita, a i te działające kończyły już swój żywot. Minął nas stary adwokat z naprzeciwka, na spacerze ze swoim psem. Ukłoniłem się. Oddał ukłon i odwrócił wzrok. Dziabnąłem Wątłego łokciem pod żebra. – No! – Tam był. Gdzieś się schował. Jak tylko wyjdę… No n-naprawdę! – Zaczął się gorąco zarzekać. – Mówię ci! Ty mi musisz! Nie mogę tak! Co mam powiedzieć! A jak pójdzie do rodziny! Poznają go! Ja nie chciałem przecież! – I jął szlochać, uwieszony furtki; rdza lepiła mu się do policzka. – Dajcie spokój, poruczniku, z takimi nerwami to do drogówki, nie do bezpieczeństwa. Usiedliśmy na murku. Wątły zwiesił głowę między kolana. Pomyślałem, że będzie rzygał, ale jemu chyba po prostu tak było łatwiej mówić: do ziemi, w ciemność, na wydechu. Opowiedział mi, jak mundurowi przywieźli im tych dwóch studentów z ulotkami, jednego wziął w obroty Kwasica, drugiego – Wątły. Studenciak Wątłego zrobił się wtem bardzo hardy, odszczekiwał, a jak Wątły dał mu w mordę, to tamten – Wątły nadal nie mógł uwierzyć – tamten wstał i oddał porucznikowi. Tak to Wątłego poraziło, że zanim mundurowy go odciągnął, porucznik rozwalił podejrzanemu łeb dziurkaczem biurowym. Odwieźli nieprzytomnego do szpitala, ale zgasł im na stole. Wątły czytał papiery z sekcji, student był martwy na sto procent. A teraz chodzi za porucznikiem, gwiżdże na niego na ulicy, rzuca kamieniami w okna… Wątły się urżnął, nie pomogło. – No i pójdę do majora i co powiem? – Trząsł się, zgięty wpół. – Że skubaniec miał brata bliźniaka? A ten drugi siedzi przecież w areszcie, będzie trzeba dać prokuraturze jakąś sprawę. No bo jak wypuścimy… Co? Wypuścić może? Towarzyszu kapitanie? – Ten? – Co? Klepnąłem go w plecy. – Weź się w garść! Tam popatrz. Ten? Spojrzał. – Łojezu. On. Przebiegłem przez jezdnię. Człowiek cofnął się w cień. Podszedłem, zaświeciłem mu latarką w twarz. Osłonił się odruchowo przedramieniem. Był w brudnej kurtce, o kilka numerów za dużej. – Pozwólcie, obywatelu. No już. Dowodzik. A dokąd! – Złapałem go za poły kurtki, pociągnąłem pod latarnię. Odwracał głowę. Rozglądnąłem się. Ulica była pusta, nikogo w oknach. – Ruszajcie się! – Przeszliśmy pod furtkę. Wątły cofnął się do ogrodu. Popchnąłem studenta do środka. Latarki nie wyłączyłem, trzymałem go w słupie ostrego światła, jego twarz, oczy, gdy je zamykał, próbował uciec wzrokiem – obracałem latarkę, wyciągałem ramię w bok. – Nazwisko! – warknąłem. – Zameldowany! – Gniewosz Janusz, Kwiatowa siedem przez dziewięćdziesiąt dwa – wymamrotał. – Urodzony! – Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt pięć, pierwszego lutego. – Ale dowodu przy sobie nie macie, co? Albo legitymacji studenckiej? Książeczki wojskowej? Zaczął macać po kieszeniach. – Pozwólcie-no. Pociągnąłem go w prawo, ścieżką wzdłuż ganku i za róg domu, pod otwarty garaż, w którym brat składował swój złom motocyklowy. Na ten zakątek wychodziły tylko okna poddasza; zresztą przed garażem rosła topola. Jedyne światło pochodziło z odległych latarni ulicznych – jeśli nie liczyć mojej latarki. Gniewosz instynktownie cofał się, aż trafił plecami na ceglaną ścianę. Patrzył to na mnie, to na cień Wątłego – ale wiedziałem, że nic nie widzi, latarka go oślepiała. – Obróć się! – rozkazałem. – W lewo! Głowa prosto! Odsuń włosy! Że też pozwalają im chodzić z takimi grzywami. Spojrzałem pytająco na Wątłego. Rozłożył ręce, pokręcił głową. – Sprawdź! Podszedł ostrożnie, pomacał. Gniewosz zadrżał pod jego dotykiem. – No więc? – ponagliłem. – Żyje, obywatelu ka-kapitanie – zająknął się Wątły. – Znaczy, nie ma śladu. – Pierdolone ubeki. Podskoczyłem do studenta. – Co? – Krew uderzyła mi do głowy, wybuchły rumieńce, aż zapiekła skóra. Złapałem go za kołnierz, podciąłem nogi; poleciał na drzwi garażu. – Coście powiedzieli? – Ubeki pierdolone. Jeszcze Polska! Klęczał przede mną z twarzą do ściany, rękoma wpartymi w beton, długie włosy spływały na kurtkę. Rozejrzałem się, świecąc po zagraconym wnętrzu garażu. Zatrzymałem latarkę skierowaną ku wygiętej rurze wydechowej, rzuconej luzem pod szkielet komara. Skinąłem na Wątłego. Wątły wytrzeszczył oczy. Zaświeciłem mu w twarz. Zasłonił się, ale postąpił krok wstecz, schylił się i podał mi rurę. Przełożyłem latarkę do lewej ręki i z zamachu walnąłem klęczącego w potylicę, aż rura wygięła się po raz drugi. Zakwiczał i osunął się na ziemię. Poprawiłem. Nie ruszał się. Przyświeciłem z bliska. Masakra. – Zmiażdżona podstawa czaszki – sapnąłem. – Coś ty… – zabełkotał Wątły. – Coście… obywatelu kapitanie… coście zrobili… – Porządek w papierach. – Znalazłem szmatę i zabrałem się za wycieranie rury. Puls powoli się uspokajał. – Teraz znowu wszystko się zgadza, nie? – A-ale. Kryminał. Żelazem w łeb. Jak tak. – A ten dziurkacz z czego był, z porcelany miśnieńskiej? – Będzie śledztwo. Papiery. Trup. – Jakie znowu śledztwo? Masz przecież raport z sekcji, nie? Pieczątka, podpis, doktor poświadczy. Dwa dni temu leżał w kostnicy, jest w ewidencji sztywnych. No to kogo niby ubiłem? Zbierzcie się do kupy, poruczniku. Do ciężkiej cholery. I nie rzygać mi tu! – Prze-przepraszam. Wziął głębszy oddech, otarł czoło. Wcisnąwszy dłonie w kieszenie, stanął nad zwłokami. – A jak znowu się odbije? – spytał ponuro. – Że co? – Noo, raz już mu się odwróciło. Podrapałem się w brodę. – To chyba tak nie działa. Spojrzał na mnie podejrzliwie. – To znaczy jak? Poświeciłem głębiej wzdłuż ściany. – Tam. Powinien być pełny. Wątły posłusznie wlazł w złom. Przewrócił dwa rowery, poszło echo na całą dzielnicę i zamarł w miejscu, wystraszony, ale zaraz kichnął głośno od podniesionego kurzu, złapał się więc za nos, złapał i kichnął po raz drugi, zataczając się przy tym na szafki – już chciałem podejść i jego tą rurą zdzielić przez proletariacką łepetynę, może by w końcu zstąpił na ziemię – postał tak chwilę, kiwając się na piętach, w końcu się upokoił, sięgnął, szarpnął i dźwignął pięciolitrowy kanister benzyny. – No więc jakby chciał wstawać – powiedziałem, wyjmując paczkę silesii – to urządzimy ognisko w ogrodzie. Dawno już miałem uprzątnąć go po zimie, widzicie, jak zarósł. A noc taka przyjemna. Gwiazdy, o, Wielka Niedźwiedzica. Zapalicie? – Podsunąłem mu paczkę. Za drugim razem udało mu się ująć papieros między dwa palce. – Będziemy czekać? – Zamrugał. – Do rana? – Czy nie wstanie. Nie wstał. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Człowiek przekraczający
— Daniel Markiewicz
Król Bólu i pasikonik
— Jacek Dukaj
Oko potwora
— Jacek Dukaj
Linia oporu
— Jacek Dukaj
O tym, czego nie boi się Dukaj
— Mieszko B. Wandowicz
Człowiek przeżywający
— Joanna Kapica-Curzytek
Przeczytaj to jeszcze raz: My nie marzniemy
— Anna Nieznaj
Przeczytaj to jeszcze raz: Dryf
— Beatrycze Nowicka
Nanomagia i chłopięce marzenia
— Beatrycze Nowicka
Wieczność porasta rdzą
— Justyna Lech
Scena za ciasna na Lód
— Karolina „Nem” Cisowska
Esensja czyta: Luty-marzec 2010
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Daniel Markiewicz, Marcin Mroziuk
Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Październik-listopad 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Marcin T.P. Łuczyński, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski, Krzysztof Wójcikiewicz
Ja przepraszam - wiem, że tu kulturalne towarzystwo i nie miejsce na wygłupy tego typu, ale to silniejsze ode mnie:
Braaaaaaaiiinnnssss!!!
Ehem. Już mi przeszło.