Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dan Simmons
‹Hyperion›

WASZ EKSTRAKT:
95,0 (0,0) % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułHyperion
Tytuł oryginalnyHyperion
Data wydania9 września 2015
Autor
PrzekładWojciech Szypuła
Wydawca MAG
CyklHyperion
SeriaArtefakty
ISBN978-83-7480-557-5
Format624s. oprawa twarda
Cena49,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Hyperion

Esensja.pl
Esensja.pl
Dan Simmons
« 1 2 3 »

Dan Simmons

Hyperion

Zwrócił na to uwagę templariuszowi.
– Wy, szóstka pielgrzymów, jesteście naszymi jedynymi pasażerami – odparł Masteen.
Kosz zatrzymał się w gąszczu listowia. Templariusz wysiadł i stanął na sfatygowanych drewnianych stopniach wiekowego eskalatora.
Konsul zaniemówił ze zdumienia. Przeciętny statek templariuszy (bez wątpienia najlepszy pojazd do podróży międzygwiezdnych) przewoził zwykle od dwóch do pięciu tysięcy ludzi. Drzewostatki rzadko gromadziły dług czasowy większy niż cztery, pięć miesięcy; kursowały na krótkich, widowiskowych trasach wśród gęsto rozmieszczonych układów gwiezdnych, dzięki czemu ich zamożni pasażerowie spędzali w kriośnie absolutne minimum czasu. Kurs Yggdrasilla na Hyperiona i z powrotem oznaczał sześcioletni dług mierzony czasem Sieci oraz – biorąc pod uwagę absolutnie niekomercyjny charakter rejsu – gigantyczne straty finansowe dla templariuszy.
Dopiero chwilę później zdał sobie sprawę, że drzewostatek idealnie nadaje się do mającej wkrótce nastąpić ewakuacji mieszkańców planety, a wtedy wszelkie koszty operacji zostaną pokryte przez Hegemonię. Co w niczym nie zmieniało faktu, że Bractwo Templariuszy podjęło ogromne ryzyko, sprowadzając tak piękną, bezbronną i cenną jednostkę (istniało tylko pięć statków tej klasy) w potencjalną strefę wojny.
– A oto pozostali pielgrzymi – obwieścił Het Masteen, gdy schody wyniosły ich obu na szeroką platformę.
Przy końcu długiego drewnianego stołu zasiadała niewielka grupa ludzi. Nad nimi płonęły gwiazdy (kosmiczna panorama obracała się od czasu do czasu, gdy statek zmieniał kurs), a widoczne z obu boków sferyczne ściany listowia przywodziły na myśl skórkę olbrzymiego owocu. Konsul zorientował się, że znaleźli się na kapitańskiej platformie jadalnej, zanim jeszcze pozostała piątka wstała na powitanie, a Het Masteen zajął miejsce u szczytu stołu. Na lewo od kapitana pozostawiono wolne krzesło dla konsula.
Kiedy wszyscy usiedli i ucichli, Het Masteen dokonał oficjalnej prezentacji. Konsul nie znał pozostałych gości osobiście, ale niektóre nazwiska brzmiały znajomo, a dzięki wieloletniemu ­doświadczeniu dyplomatycznemu, z łatwością katalogował tożsamości i pierwsze wrażenia.
Po lewej ręce miał księdza Lenara Hoyta, kapłana staroświeckiej chrześcijańskiej sekty katolików. W pierwszej chwili nie skojarzył znaczenia czarnego stroju i koloratki, dopiero potem przypomniał sobie szpital św. Franciszka na Hebronie, gdzie prawie cztery standardowe dziesięciolecia wcześniej odbył alkoholową kurację odwykową po swojej pierwszej – katastrofalnej – misji dyplomatycznej. Poza tym dźwięk nazwiska Hoyta podsunął mu wspomnienie innego księdza, który przepadł bez wieści na Hyperionie mniej więcej w połowie jego kadencji konsularnej.
Wedle oceny konsula, Lenar Hoyt był człowiekiem młodym, tuż po trzydziestce, wydawało się jednak, że jakieś wydarzenia z nieodległej przeszłości okrutnie go postarzyły. Ściągnięta twarz, ziemista skóra opięta na kościach jarzmowych, duże, głęboko zapadnięte oczy, wąskie wargi zaciśnięte w permanentnym skurczu i skrzywione w sposób daleki od choćby najbardziej cynicznego uśmiechu, włosy nie tyle przerzedzone, ile wręcz zmasakrowane działaniem promieniowania… Konsul nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ma przed sobą człowieka, który od wielu lat walczy z chorobą – a jednak z zaskoczeniem stwierdził, że pod tą maską skrywanego bólu przetrwał cień chłopca z przeszłości: ledwie widoczny zarys pulchnej twarzy, zdrowej cery i łagodnych ust młodszego, zdrowszego, mniej zgorzkniałego Lenara Hoyta.
Obok księdza siedział człowiek, którego twarz przed laty znali prawie wszyscy obywatele Hegemonii. Ciekawe, pomyślał konsul, czy zbiorowa pamięć mieszkańców Sieci jest obecnie równie krótka jak w czasach, gdy ja tam mieszkałem. Pewnie tak. A może jeszcze krótsza. W takim razie pułkownik Fedmahn Kassad, zwany Rzeźnikiem Bressii Południowej, nie cieszył się już zapewne ani sławą, ani nawet niesławą. Dla ludzi z pokolenia konsula i wszystkich ekspatriantów, których życie toczyło się powolnym, prowincjonalnym rytmem, Kassad nie był człowiekiem, którego łatwo się zapomina.
Pułkownik Fedmahn Kassad – wysoki mężczyzna, niewiele niższy od mierzącego dwa metry wzrostu Masteena – był ubrany w czarny mundur ARMII pozbawiony wszelkich insygniów i odznaczeń. Jego strój był poniekąd podobny do czarnego ubioru Lenara Hoyta, ale sam pułkownik w niczym nie przypominał księdza. W ­przeciwieństwie do wychudzonego Hoyta, Kassad – mocno opalony i żylasty jak rękojeść bicza – był w świetnej formie. Pod skórą ramion, nadgarstków i szyi rysowały się włókna mięśni. Oczy miał małe, ciemne i wszystkowidzące, niczym obiektywy jakiejś prymitywnej kamery wideo, a rysy ostre i kanciaste – jego twarz cała składała się z cieni, płaszczyzn i faset. Nie była wymizerowana jak twarz Hoyta, wyglądała raczej na wykutą w zimnym kamieniu, a biegnąca wzdłuż żuchwy cienka kreska zarostu dodatkowo uwypuklała wyrazistość jej linii, jak krew podkreślająca ostrze noża. Powolne, wyrachowane ruchy pułkownika przywodziły konsulowi na myśl ziemskiego jaguara, którego dawno temu widział na Lususie, w prywatnym ZOO na statku osiedleńczym. Kassad nie podnosił głosu, nie dało się jednak nie zauważyć, że nawet jego milczenie przykuwa uwagę.
Długi stół wydawał się prawie pusty, po tym jak wszyscy skupili się przy jednym jego końcu. Naprzeciw Fedmahna Kassada siedział mężczyzna, którego Het Masteen przedstawił jako poetę, Martina Silenusa.
Silenus stanowił przeciwieństwo swojego vis-à-vis. Kassad był wysoki i szczupły, Silenus – niski i wyraźnie zapuszczony. W porównaniu z ciosanym w kamieniu obliczem pułkownika, twarz poety była ruchliwa i wyrazista jak u ziemskich naczelnych. Głos miał donośny, chrapliwy, pospolity. Zdaniem konsula, Martin Silenus – z tymi rumianymi policzkami, szerokimi ustami, wysoko zarysowanymi brwiami, lekko szpiczastymi uszami, i wiecznie gestykulującymi dłońmi o długich palcach, których pozazdrościłby mu wirtuoz fortepianu (a także dusiciel) – miał w sobie coś niemal sympatycznie demonicznego. Srebrzyste włosy tworzyły niechlujnie przystrzyżoną grzywkę. Wyglądał na człowieka dobiegającego sześćdziesiątki, ale charakterystyczne sine przebarwienia szyi i dłoni zdradzały, że przeszedł już niejedną kurację poulsenowską, tak że równie dobrze mógł mieć od dziewięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu lat standardowych. Jeśli bliżej mu było do tej górnej granicy, to – jak doskonale wiedział konsul – najprawdopodobniej miał nierówno pod sufitem.
O ile Silenus przy pierwszym spotkaniu sprawiał wrażenie krewkiego i hałaśliwego, o tyle jego sąsiad przy stole emanował nie mniej imponującą aurą inteligentnej powściągliwości. Kiedy podczas prezentacji Sol Weintraub podniósł wzrok, uwagę konsula zwróciła krótka siwa broda, pożłobione zmarszczkami czoło i błyszczące smutne oczy słynnego naukowca. Już wcześniej słyszał historię Żyda Wiecznego Tułacza i jego beznadziejnej misji, ale i tak wstrząsnął nim widok niemowlęcia w jego ramionach: Weintraub trzymał na rękach kilkutygodniową Rachel, swoją córkę.
Konsul odwrócił wzrok.
Szóstym pielgrzymem – i jedyną kobietą przy stole – była Brawne Lamia. Kiedy ich sobie przedstawiano, pani detektyw wpatrywała się w konsula z taką natarczywością, że jej spojrzenie ciążyło mu jeszcze długo po tym, gdy odwróciła wzrok.
Lamia – pochodząca z Lususa, gdzie ciążenie wynosiło jeden i trzy dziesiąte ziemskiego – wzrostem zaledwie dorównywała siedzącemu dwa krzesła dalej poecie, ale nawet luźny sztruksowy skafander pokładowy nie maskował jej potężnej muskulatury. Czarne loki opadały na ramiona, brwi rysowały się poziomymi ciemnymi krechami na szerokim czole, nos – ostry i wydatny – podkreślał ptasi charakter profilu. Usta miała szerokie i wyraziste, niemal zmysłowe, leciutko uniesione w kącikach w delikatnym uśmiechu, o którym jednak trudno byłoby powiedzieć, czy jest okrutny, czy tylko figlarny, a ciemne oczy sprawiały wrażenie prowokujących rozmówcę do odkrycia prawdy.
Konsul doszedł do wniosku, że Brawne Lamię można uznać za piękną kobietę.
Gdy prezentacja dobiegła końca, odchrząknął i zwrócił się do templariusza:
– Zapowiadał pan, kapitanie, że pielgrzymów będzie siedmioro. Czy siódmym jest dziecko M. Weintrauba?
Kaptur Heta Masteena poruszył się wolno z boku na bok w geście zaprzeczenia.
– Nie. Tylko ci, którzy świadomie wyruszą na poszukiwanie Dzierzby, mogą być nazywani pielgrzymami.
Przy stole zapanowało lekkie poruszenie. Wszyscy z pewnością wiedzieli to, o czym pomyślał konsul: jeżeli Kościół Dzierzby miał wyrazić zgodę na pielgrzymkę, liczba jej uczestników musiała wyrażać się liczbą pierwszą.
– Ja jestem siódmym pielgrzymem – dodał Het Masteen, templariusz, kapitan drzewostatku Yggdrasill i Prawdziwy Głos Drzewa.
W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Masteen dał znak ręką i gromada klonów podała pielgrzymom ostatni posiłek przed lądowaniem na planecie.
• • •
– Czyli Wygnańców nie ma jeszcze w układzie? – spytała Brawne Lamia. Miała gardłowy, lekko chrapliwy głos, którego brzmienie fascynowało konsula.
– Jeszcze nie – odparł Het Masteen – ale wyprzedzamy ich zaledwie o kilka dni standardowych, nie więcej. W obłoku Oorta układu Hyperiona nasze przyrządy wykryły ślady użycia napędu termojądrowego.
– Czy wybuchnie wojna? – zaniepokoił się Hoyt. Głos miał równie zmęczony jak twarz.
Kiedy nikt nie pośpieszył z odpowiedzią, ksiądz spojrzał w prawą stronę, jakby poniewczasie postanowił skierować swoje pytanie do konsula.
Konsul westchnął. Żałował, że klony podały wino, a nie whisky.
– Kto wie, co zrobią Wygnańcy? – odpowiedział pytaniem. – Raczej nie kierują się już ludzką logiką.
Martin Silenus wybuchnął gromkim śmiechem. Gestykulując kieliszkiem, rozchlapywał wino na boki.
– To żeś, kurwa, wymyślił. Tak jakbyśmy my, ludzie, kiedykolwiek kierowali się ludzką logiką!
Pociągnął solidny łyk wina, otarł usta i znów się zaśmiał.
– Jeżeli rozgorzeją walki – zauważyła Lamia, marszcząc brwi – możemy nie dostać pozwolenia na lądowanie.
– Dostaniemy je – zapewnił ją Het Masteen. Słońce zakradło się pod fałdy kaptura i padło na żółtawą skórę.
– I ocaleni przed pewną śmiercią na wojnie, zginiemy równie pewną śmiercią z rąk Dzierzby – mruknął Hoyt.
– Nie ma śmierci we wszechświecie! – zacytował Silenus głosem, którym (konsul dałby sobie głowę uciąć) obudziłby człowieka z kriosnu.
Poeta dopił wino i uniósł pusty puchar, jakby wznosił toast na cześć gwiazd:
Nigdzie nie odczujesz
Żadnej woni śmiertelnej – a śmierć przyjść powinna.
Zapłacz, zapłacz, o, zapłacz, Cybelo! Twe dzieci
Okrutne – w dreszcz bezsiły przemieniły boga.
Płaczcie, bracia, o, płaczcie! Nie mam żadnej mocy,
Słaby jak trzcina – słaby – słaby jak mój głos
O, o, ból, ten straszliwy ból słabości! Płaczcie,
Bo ciągle się rozpadam…1)
Znienacka zawiesił głos, dolał sobie wina i beknął głośno w ciszy, która zapadła po jego recytacji. Pozostała szóstka spojrzała po sobie. Konsul zauważył, że Sol Weintraub uśmiecha lekko – dopóki dziecko nie poruszyło się w jego ramionach i nie odwróciło jego uwagi.
– No tak… – odezwał się niepewnie Lenar Hoyt, jakby próbował pochwycić zgubiony przed chwilą wątek. – Jeżeli konwój Hegemonii odleci, a Wygnańcy zajmą Hyperiona, być może okupacja obejdzie się bez rozlewu krwi i pozwolą nam zająć się swoimi sprawami.
Pułkownik Kassad parsknął cichym śmiechem.
– Wygnańcy nie zamierzają okupować Hyperiona – powiedział. – Jeżeli zajmą planetę, to złupią co się da, a potem zrobią to, co potrafią najlepiej: zburzą i spalą miasta, rozbiją gruzy i zgliszcza na malutkie kawałeczki, a później będą te kawałeczki tak długo przypiekać, aż same zaczną świecić. Następnie stopią lody na biegunach, wygotują oceany i uzyskaną w ten sposób solą obsypią pozostałości kontynentów, żeby nic tam już nigdy nie wyrosło.
– No tak… – zaczął znów Hoyt, ale tym razem umilkł na dobre.
Nikt nic nie mówił, kiedy klony uprzątały talerze po zupie i przystawkach i podawały drugie danie.
• • •
– Powiedział pan wcześniej, że eskortuje nas okręt wojenny Hegemonii – przypomniał Masteenowi konsul, gdy skończyli rostbef i gotowanego podniebnego kalmara.
Kapitan pokiwał głową i wskazał coś wyciągniętą ręką. Konsul zmrużył oczy, ale niczego nie wypatrzył na tle wirującego gwiezdnego tła.
– Proszę – powiedział Fedmahn Kassad, i sięgnąwszy ponad Lenarem Hoytem, podał konsulowi składaną lornetkę wojskową.
Konsul podziękował skinieniem głowy, włączył lornetkę i spojrzał we wskazany przez Masteena sektor nieba. Stabilizujące optykę kryształy żyroskopowe zabuczały cicho i lornetka zaczęła skanować pole widzenia zgodnie z zaprogramowanym schematem. Nagle obraz znieruchomiał, rozmazał się, powiększył i wyostrzył. Konsulowi zaparło dech w piersi.
Okręt Hegemonii wypełniał przestrzeń. Wbrew oczekiwaniom konsula, podrasowany elektroniką kontur nie odpowiadał ani rozmytej w polu siłowym sylwetce małej kanonierki, ani pękatego niszczyciela – to był matowoczarny lotniskowiec uderzeniowy, imponujący w ten sam sposób, w jaki od setek lat potrafiły imponować tylko okręty wojenne: osobliwie opływowy kadłub, cztery pęki wysięgników wtulone w korpus w gotowości bojowej, sześćdziesięciometrowy mostek dowódczy zaostrzony jak liściowaty grot z Clovis, napęd Hawkinga i bąble silników termojądrowych umieszczone daleko, przy końcu szybu startowego, jak brzechwa na drzewcu strzały.
Konsul bez słowa oddał lornetkę Kassadowi. Jeżeli flotę ewakua­cyjną było stać na oddelegowanie lotniskowca do eskortowania Yggdrasilla, to jaką siłę ognia szykowali na odparcie inwazji Wygnańców?
– Ile zostało czasu do lądowania? – zainteresowała się Brawne Lamia. Połączyła się przez swój komlog z datasferą drzewostatku, ale wyraźnie nie spodobało jej się to, co tam znalazła. Albo czego nie znalazła.
– Cztery godziny do wejścia na orbitę – odmruknął Het Masteen. – Plus parę minut w lądowniku. Nasz przyjaciel konsul zgodził się przewieźć nas swoim prywatnym statkiem.
– Do Keats? – zapytał Sol Weintraub. Odezwał się pierwszy raz, odkąd podano obiad.
Konsul pokiwał głową.
– W dalszym ciągu jest to jedyny kosmoport na Hyperionie przystosowany do obsługi jednostek pasażerskich – wyjaśnił.
– Jak to, kosmoport? – zabrzmiał zagniewany głos księdza Hoyta. – Myślałem, że polecimy prosto na północ, do królestwa Dzierzby.
Het Masteen cierpliwie pokręcił głową.
– Wszystkie pielgrzymki zaczynają się w stolicy. Dotarcie do Grobowców Czasu zajmie nam kilka dni.
– Kilka dni – parsknęła Lamia. – To niedorzeczne!
– Być może – zgodził się Masteen – ale takie są fakty.
Ksiądz Hoyt miał taką minę, jakby coś przyprawiło go o niestrawność, chociaż prawie nic nie zjadł.
– A nie moglibyśmy ten jeden raz zmienić tej zasady? – zasugerował. – Ze względu na bliski wybuch wojny, i tak dalej… Można by wylądować przy Grobowcach Czasu albo gdzieś w pobliżu i mieć sprawę z głowy.
Konsul pokręcił głową.
– Statki kosmiczne i samoloty od czterystu lat próbują latać na skróty, wprost na północne wrzosowiska – wyjaśnił. – Nie słyszałem jeszcze, żeby któremuś się udało.
Martin Silenus z zadowoloną miną podniósł rękę, jak uczniak zgłaszający się do odpowiedzi.
– A można, za przeproszeniem, zapytać, co się stało z tym pierdyliardem statków?
Ksiądz Hoyt spiorunował go wzrokiem, Kassad uśmiechnął się lekko, a Sol Weintraub odparł:
– Konsul nie sugerował, że jest to obszar całkowicie niedostępny: można się tam dostać drogą morską lub jedną z kilku dróg lądowych, a statki i samoloty nie przepadają bynajmniej jak kamień w wodę. Bez przeszkód lądują przy ruinach albo w okolicy Grobowców Czasu i z równą łatwością wracają do zadanych komputerom pokładowym lokalizacji. Tylko piloci i pasażerowie znikają bez śladu.
Po tych słowach przełożył niemowlę do zawieszonego na szyi nosidełka.
– Takie chodzą słuchy… – przyznała Brawne Lamia. – A co wynika z dzienników pokładowych?
– Nic – odrzekł konsul. – Brak śladów walki. Brak oznak wtarg­nięcia na pokład. Brak odchyleń od kursu. Brak zakłóceń biegu czasu. Brak niezwykłych emisji i rozpływów energii. Brak wszelkich zjawisk fizycznych.
– Brak pasażerów – uzupełnił Het Masteen.
Konsul spojrzał na niego podejrzliwie. Jeżeli to miał być żart, była to pierwsza sytuacja w jego kilkudziesięcioletnich kontaktach z templariuszami, w której jeden z nich przejawił choćby szczątkowe poczucie humoru. Wyzierający spod kaptura fragment lekko orientalnej twarzy kapitana nie sugerował jednak dowcipnej puenty.
– Jakie to cudownie melodramatyczne! – Silenus parsknął śmiechem. – Chryste Panie, toż to najprawdziwszy Trójkąt Bermudzki ludzkich dusz, a my płyniemy prosto w jego środek! Kto w ogóle wymyślił tę gównianą fabułkę?
– Zamknij się, dziadu – złajała go Lamia. – Jesteś pijany.
Konsul westchnął. Znali się od niespełna godziny.
Klony uprzątnęły naczynia i podały deser – sorbety, kawę, owoce drzewostatku, draum, torty i słodycze na bazie sprowadzonej z Renesansu czekolady.
Martin Silenus zbył deser machnięciem ręki i kazał sobie przynieść następną butelkę wina. Konsul po krótkim namyśle poprosił o whisky.
• • •
« 1 2 3 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Opowieści w opowieści
— Jędrzej Burszta

Hyperion
— Dan Simmons

Tegoż twórcy

Przeczytaj to jeszcze raz: Kraj strachów dziecinnych
— Dawid Kantor

Umieranie w śniegu
— Anna Nieznaj

Thriller nadprzyrodzony
— Miłosz Cybowski

Czytając (dobre) science fiction
— Daniel Markiewicz

Śmierć na lodach Arktyki
— Tomasz Kujawski

Przeczytaj to jeszcze raz: Między realizmem a fantastyką
— Miłosz Cybowski

Esensja czyta: Grudzień 2012
— Kamil Armacki, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Jarosław Loretz, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Konrad Wągrowski

Potwór z Londynu
— Jacek Jaciubek

Esensja czyta: Październik 2012
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Daniel Markiewicz, Agnieszka Szady

Esensja czyta: Październik 2011
— Jędrzej Burszta, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.