Feliks W. Kres
Prezentujemy fragment powieści Feliksa W. Kresa „Piekło i Szpada”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Feliks W. Kres
Piekło i szpada
Prezentujemy fragment powieści Feliksa W. Kresa „Piekło i Szpada”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Feliks W. Kres
‹Piekło i szpada›
Monterres ominął przedmieścia Malle. Wiedział więcej niż pułkownik Bon-Arpat, bo to mianowicie, że najbliższej nocy w mieście zostanie stoczona pierwsza bitwa. Nie zamierzał mieszać się do niej. Zresztą, zamierzał czy nie… Przede wszystkim nie mógł. Okrążywszy więc rogatki, pojechał ku Arelay – tą samą drogą, którą już raz przebył. Zamyśliwszy się głęboko, opuścił głowę i uniósł ją dopiero pośród pierwszych zabudowań umarłego miasta. Mógł pojechać na przełaj; nic mu tu nie groziło – ruiny zostały dokładnie sprawdzone. Owładniętych nie było od dawna, a demony, które się z ich ciał wydostały, przepadły, dokonawszy dzieła.
Mimo wszystko Monterres puścił konia galopem i nie minął kwadrans, a ujrzał się po drugiej stronie miasta.
Nadciągał zmierzch. Ujechawszy kawałek, szlachcic dostrzegł kilka postaci kryjących się na poboczu drogi. Zwykła rzecz. Ludzie pozbawieni nagle przez los domu i zajęcia dającego utrzymanie często schodzili na szlaki bezprawia. Wokół konających miast zawsze pełno było rzezimieszków i rabusiów.
Baron miał misję, która jeszcze nie dobiegła końca. Rozważał teraz, czy nie należałoby zawrócić i poszukać innej drogi.
– Nie, Monterres – rzekł do siebie. – Jesteś kim jesteś, ale nade wszystko jesteś waszmość szlachcicem. Nie, na honor, nie zawrócisz na widok paru łotrzyków. Nuże, przyjrzyjmy się tym panom z bliska.
To mówiąc, nieznacznie dobył z olstrów pistolety i odciągnął kurki. Jechał dalej, pozornie pogrążony w rozmyślaniach, ale w rzeczywistości bystro patrząc spod oka.
– Hola, panie! – rozbrzmiało za plecami.
Baron odwrócił się i z ogromnym spokojem wymierzył z pistoletu. Przez sekundę oczy tamtego patrzyły wprost w lufę broni, zdążyło w nich jeszcze zamigotać śmiertelne przerażenie. Człowiek ten uczynił jakiś rozpaczliwy gest w kierunku pobliskich zarośli, ale było już za późno, bo oto spomiędzy listowia wykwitła smuga dymu i rozbrzmiał huk strzału – sprowokowany przez barona ukryty złoczyńca wypalił pospiesznie i niecelnie. Prawie w tej samej chwili ozwał się pistolet szlachcica. Mężczyzna w postrzępionym kaftanie runął w pył gościńca z krwawą dziurą pośrodku czoła.
Na drogę wyskoczyli trzej ludzie. Monterres, cały czas z tą samą flegmą, dobył szpady. Jeden z napastników pochwycił jego konia przy pysku. Jeździec wymierzył pistolet w pierś bandyty. Ciszę wieczoru rozdarł huk kolejnego strzału. Zaraz potem baron spiął konia i odrzuciwszy wystrzeloną broń, skoczył ku tamtym, wywijając szpadą. Rozgorzała krótka walka. Rabusie spostrzegli, że nie sprostają wprawie i zimnej krwi szlachcica. Wkrótce Monterres schował broń do pochwy i posłuchał odgłosów ucieczki ocalałych rzezimieszków. Raz jeszcze spojrzał na trupy leżące w poprzek gościńca.
– Plugastwo – rzekł ze wzgardą, zsiadając z wierzchowca, by pozbierać pistolety i zgubiony w walce kapelusz. – Spełniłeś pan dobry uczynek, Monterres. Dalejże, noc blisko.
Wkrótce żwawo kłusował gościńcem.
Spotkanie miał umówione przy starym kamiennym moście rozpiętym nad Arelą – rzeką, która użyczyła swej nazwy nie tylko wielkiemu miastu, ale całemu krajowi. Dostojna królowa wód leniwie toczyła swe wężowe cielsko, niewzruszona, obojętna na upływ czasu. Barona dziwnie zasmucał ten spokój rzek, gór i mórz. Oto upadało drugie mocarstwo świata, ustępujące potęgą tylko Zjednoczonym Królestwom. Ludzie tracili domostwa; rodzice chowali dzieci, które w mgnieniu oka prześcigały ich w latach, dotknięte Klątwą roznoszoną przez nieszczęśliwych bliźnich; mąż patrzył na starość poślubionej przed tygodniem żony… Lecz rzeki i góry Arelay, trwające przez wieki wraz z człowiekiem, odstąpiły go nagle, zachowując swą nieśmiertelność, pokazując, że należą do innego świata. Świata, w którym nie istniał upływ czasu i żadna zaraza, żadna Klątwa nie mogła zesłać nań nagłej starości i śmierci. Baron bardzo mocno przeżywał tę zdradę – bo zdradą w jego oczach była ta wzgardliwa nieśmiertelność.
Na moście stali dwaj mężczyźni przytrzymujący wierzchowce. Czekano już na niego.
Zbliżył się i zsiadł z konia. Wymienili ukłony.
– A więc? – zagadnął bez wstępów wyższy z mężczyzn, znany hrabiemu pod nazwiskiem kawalera Vel Reano.
– To nie pułkownik Bon-Arpat nosi w sobie truciznę, kawalerze – oznajmił sucho baron; nie lubił swego rozmówcy, choć szanował go i podziwiał za niezłomność, znamienitą odwagę i hart ducha.
– Czy nie mylisz się waszmość?
– Zapewniam pana – odrzekł z dumą wezwany – że zwykłem ważyć słowa, zanim je wypowiem. Czyżbym przywiózł kiedyś wiadomość niesprawdzoną? Powtarzam: pułkownik Bon-Arpat jest człowiekiem niezwykłym, tylko tyle. Źródło siły niszczącej Malle nosi w sobie kto inny.
– Panie baronie, w Malle już nie ma Owładniętych. Ręczę. Klątwa musi sączyć się z kogoś mieszkającego za miastem. Lecz zarazem bardzo blisko miasta.
Baron nie zniżył się nawet, by uczynić jakikolwiek gest. Powiedział i powtórzył, to musiało wystarczyć.
Dwaj Nieśmiertelni wymienili spojrzenia. Monterres patrzył na tych ludzi i po raz setny rozważał, jak kłamliwa i zgoła szydercza była nazwa, którą ich obdarzono.
Nikt na świecie nie igrał ze śmiercią tak często jak oni. A i to tylko ze śmiercią ciała, bo śmierć duszy każdego z nich dawno już została przesądzona… Byli, owszem, nieśmiertelni – o tyle, że ich liczba nie zmieniała się nigdy.
– Panie baronie – rzekł z niezwykłą powagą drugi mężczyzna – czy pułkownik Bon-Arpat mógł dzisiaj być w okolicach Lermieré?
Monterres popatrzył po twarzach swych rozmówców.
– To niemożliwe. Rano skrzyżowaliśmy szpady, a od tego czasu towarzyszył mi stale. Chyba że minionej nocy.
Mężczyźni znów wymienili spojrzenia.
– To nie mogło być w nocy.
– Wyznaję – rzekł z pewną niecierpliwością baron – że nie rozumiem, o czym mówimy.
– Panie baronie, opodal Lermieré leży wioska, w której znaleziono Nieśmiertelną. Powieszoną w jednym z opuszczonych domów.
Monterres poczuł zimny pot na czole.
– O… – szepnął. – Nie pojmuję… Któż to mógł uczynić? Ale świadkowie? Jakieś ślady?
– Nic.
– Nie pojmuję – powtórzył z prawdziwą zgrozą Monterres. – Wiem jednak, że to nie mógł być pułkownik Bon-Arpat. Najpierw gotów jestem poręczyć własną głową, że pułkownik nie jest w stanie uczynić czegoś podobnego. Powiesić kobietę? Niemożliwe. A ponadto ten człowiek nie dość, że jest poza podejrzeniami, to jeszcze wyraźnie nam sprzyja.
– Kimkolwiek jest nasz nowy wróg, jest potężny, panie baronie. Ona nie walczyła. Była przerażona. Widzi pan więc, że to nie mogło być w nocy. Noc dałaby jej wsparcie.
– Przerażona… – rzekł baron, nie radząc sobie z natłokiem wieści niebywałych i zgoła niemożliwych do ogarnięcia. – Przerażona Nieśmiertelna…
– Powiadasz zatem, baronie, że pułkownik jest poza wszelkimi podejrzeniami?
– Tylko przez wzgląd na niezwykłość tego, com usłyszał, raz jeszcze powtarzam panu: to nie on! Widziałem jego krew na końcu mojej szpady. Była zwykłą krwią, a zapewniam, kawalerze, iż widziałem jej w życiu dość, by rozpoznać od pierwszego rzutu oka! Klątwa dość potężna i syta, by przenosić się z miejsca, gdzie mieszka pułkownik, aż do Malle, musiałaby zepsuć krew!
– Skąd zatem ten zaduch śmierci bijący od jego domu? Powiadam panu, panie baronie, że ciągnie stamtąd piwnicznym chłodem niczym z otwartego grobowca. Nigdy dotąd nie czułem tak silnej obcej obecności. Tam coś jest. Równie wrogie i obmierzłe jak Klątwa, choć przyznaję, że wrogie i obmierzłe w całkiem inny, nieznany mi sposób. Pojmujesz waszmość, że nim przyznam się przed naszym Panem, że jest coś, z czym nie mogę nawet walczyć pomimo mocy, którą mi dał, muszę być pewny swego. A służba? Domownicy?
– Zbyt wiele żądasz, kawalerze. Miałem zabić pułkownika Bon-Arpata lub przekonać się, że nie jest Owładniętym. Za służbę ręczyć nie mogę, choć wiesz lepiej ode mnie, że ludzi o małych duszach Klątwa porywa bardzo rzadko. Lecz mówiłem z siostrą pułkownika. To kobieta piękna i rozumna, godna swego brata, zaiste. Ale może być, że to ona nosi jakąś tajemnicę.
– Kobieta? Przyznasz waszmość, że byłoby to jeszcze dziwniejsze, niż gdyby Owładniętym był sługa! Skąd to podejrzenie?
– Zdaje mi się, kawalerze, żeś sam wątpił przed chwilą, czy na pewno chodzi o znaną nam Klątwę?
– Prawda. Proszę mówić, panie baronie.
Monterres zamyślił się.
– Siostra pułkownika potrafi czytać z ruchu ust – rzekł na koniec. – Ale czyni to… chyba zbyt biegle. Raz i drugi zdało mi się, że nie patrzyła wcale na twarz brata, a jednak wyłożyła jego słowa. I ściśle, bo pułkownik nie zaprotestował.
– Czyś tego pewien, baronie?
– Pewien, kawalerze, jestem tylko tego, że pułkownik Bon-Arpat ma zupełnie zdrową krew w żyłach. Niczego więcej. Mam jeno swoje oczy i swój rozum, brak mi zaś owej siły, którą dano wam.
Nieśmiertelni wymienili spojrzenia – a w następnej chwili poprzez ciemność ujrzał baron mdły błysk złotego medalionu.
– Oto ta siła, baronie Monterres. Dziedziczysz ją po naszej siostrze. Dość sięgnąć… Nasz Pan zgadza się, byś został jednym z jego sług.