WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Władcy marionetek |
Tytuł oryginalny | The Puppet Masters |
Data wydania | 29 listopada 2007 |
Autor | Robert A. Heinlein |
Przekład | Anita Zuchora |
Wydawca | Solaris |
ISBN | 978-83-89951-78-6 |
Format | 320s. oprawa twarda |
Cena | 41,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Władcy marionetekRobert A. Heinlein
Robert A. HeinleinWładcy marionetek– Sam, czy słyszałeś o latających talerzach? – Chyba nie masz na myśli odwiecznej manii ludzkości na temat odwiedzin przybyszów z kosmosu? Zawsze wydawało mi się, że zajmujesz się sprawami bardziej realnymi i przyziemnymi. To były tylko zbiorowe halucynacje. – Czyżby? – A czyż nie? Nie zajmowałem się zbyt szczegółowo zjawiskami parapsychologicznymi, ale to dość oczywiste, że dowodzić istnienia latających talerzy mogą tylko psychopaci. – Jesteś pewien, że dzisiaj to twierdzenie jest rozsądne? – Chyba nie jestem na tyle kompetentny. – Zastanowiłem się, szukając jakiegoś racjonalnego argumentu. – Pamiętam, że ktoś się tym zajmował. Tak, to były doświadczenia Digby’ego. Metodą obliczeniową dowiódł, iż dziewięćdziesiąt siedem procent twierdzi, że latające talerze to halucynacja. Zapamiętałem to, gdyż po raz pierwszy w historii nauki, wszelkie informacje na temat UFO były tak skrupulatnie i systematycznie zbierane. Zresztą nie wiadomo po co. Starzec spojrzał na mnie łagodnie. – No, to trzymaj się, Sammy. Jedziemy właśnie obejrzeć latający talerz. Może będziemy mogli wziąć sobie kawałek na pamiątkę. Jak prawdziwi turyści. Rozdział drugi - Oglądaliście ostatnie wiadomości? – zapytał Starzec. Spojrzałem zdziwiony. Głupie pytanie, przecież mam urlop. – Jednak powinieneś – zasugerował. – Podają wiele interesujących informacji. Na przykład, siedemnaście godzin i dwadzieścia trzy minuty temu – zatarł ręce – wylądował niedaleko Grinnell, stan Iowa, niezidentyfikowany obiekt latający. Typ zupełnie nieznany. W przybliżeniu w kształcie dysku, sto piętnaście stóp średnicy. – Nic więcej o nim nie wiadomo? – przerwałem. – Nie – odpowiedział i mówił dalej, cedząc słowa – to fotografia statku zrobiona po lądowaniu ze stacji kosmicznej Beta. Obejrzałem ją i podałem Mary. Zdjęcie prawdopodobnie zostało zrobione teleobiektywem z odległości pięciu tysięcy mil. Cienie chmur zasłaniały najważniejszą część obrazu, a zielona plama w kształcie koła mogła być tak samo dyskiem statku kosmicznego, jak cysterną oleju czy zbiornikiem wody. Przypomniałem sobie, ile razy bombardowaliśmy hydroponiczne plantacje na Syberii myśląc, że to instalacje fabryk militarnych. Mary oddała zdjęcie bez słowa komentarza. – Według mnie wygląda to jak namiot na biwaku – powiedziałem. – Co jeszcze wiemy? – Nic. – Nic? Po siedemnastu godzinach? Czyżbyśmy nie mieli agentów? – Owszem, mieliśmy sześciu, ale wszyscy zginęli. Żaden z nich nawet nie zdążył przekazać raportu. Wiesz, że nie lubię tracić agentów Sammy. Szczególnie, jeśli nie przynosi to żadnych rezultatów. Pomyślałem o tym, co powiedział i zastanawiałem się, czy to zadanie jest istotnie aż tak poważne, skoro ryzykujemy swoim życiem. W końcu był mózgiem organizacji. Nikt kto go znał, nie wątpiłby w słuszność jego decyzji, miał też dużo sprytu i wyczucia zagrożenia. Znał swoją wartość i nie ryzykowałby, gdyby nie był pewien, że wykona zadanie i wyjdzie z tego zwycięsko. A jednak wyczułem podświadomie niebezpieczeństwo. Nagle oblał mnie zimny pot. Zazwyczaj agent ma obowiązek za wszelką cenę ratować swoje życie, by móc złożyć raport. W tej sytuacji Starzec jest tym, który musi wrócić do centrali. Po nim Mary. Ja byłem na trzecim miejscu. Sytuacja była jasna i wcale mi się nie podobała. – Jeden z agentów próbował przesłać trochę informacji – odezwał się Starzec. – Dostał się tam jako przypadkowy obserwator. Przekazał przez nadajnik, iż wygląda to na pojazd kosmiczny, choć nie potrafił stwierdzić o jakim napędzie. Potem poinformował, że pojazd się otwiera i usiłował przedostać się bliżej, przed kordon policji. Powiedział nam o jakichś małych stworzeniach. W tym momencie połączenie zostało przerwane. – Mali ludzie? – Użył słowa: stworzenia. – A co mówią lokalne raporty? – Niewiele. Stacja Des Moines przekazała informację o lądowaniu i wysłała swoich ludzi, żeby to sprawdzili. Zdjęcia, które przesłali są nienajgorsze, ale zrobione z dużej odległości i pokazywały tylko obiekt w kształcie dysku. Mniej więcej po dwóch godzinach wszystko się zmieniło. Żadnych zdjęć, żadnych informacji, potem nastąpiła przerwa i nadali kolejny raport, który wydaje się być mocno naciągany. – Starzec umilkł. – No? – zapytałem niecierpliwie. – Okazało się, że cała sprawa to żart. Ten „statek kosmiczny” miał pokrywę z metalu i plastiku. Figiel, rozumiesz? Zbudowali go dwaj chłopcy z pobliskiej farmy, w lasku opodal domu. Cały ten fałszywy alarm wszczął reporter, który znalazł dzieci i statek. Postanowił zrobić z tego sensacyjny reportaż. W ten sposób ostatnia „inwazja z kosmosu” okazała się niewinnym żartem – wyjaśnił Starzec. – I w związku z tym straciliśmy sześciu ludzi? Chyba będziemy próbowali odszukać naszych agentów? – Nie, bo jestem pewien, że ich nie znajdziemy. Musimy najpierw dowiedzieć się, dlaczego pomiary triangulacyjne na zdjęciach – ujął fotografie zrobione przez stację kosmiczną – nie zgadzają się z tymi najnowszymi, pokazywanymi w wiadomościach. – Chciałabym porozmawiać z tymi chłopcami z farmy – po raz pierwszy odezwała się Mary. Ja również byłem zainteresowany tą historią. Wylądowałem pięć mil od Grinnell i zaczęliśmy szukać farmy McLainów. Najświeższe wiadomości podały już nazwiska nieszczęsnych budowniczych. Byli nimi Vincent i George McLain. Nie mieliśmy więc trudności ze znalezieniem osławionego miejsca lądowania. Na skrzyżowaniu dróg stała wielka, świetnie zrobiona reklama, informująca, że jest to droga do „statku kosmicznego”. Po chwili ujrzeliśmy niedbale zaparkowane samochody. Kilka naprędce skleconych sklepików oferowało zimne napoje i pamiątki z pobytu na ziemi McLaina. Policjant próbował kierować ruchem. – Zatrzymaj się – rozkazał Starzec. – W porządku wuju Charlie – zgodziłem się. Starzec lekko wyskoczył z wozu. Po utykaniu pozostało tylko wspomnienie. Idąc, zaczepnie wymachiwał laską. Wyciągnąłem rękę do Mary, żeby pomóc jej wysiąść. Oparła się o moje ramię i spojrzała mi w oczy. Jej bezczelne spojrzenie zaniepokoiło mnie. – Nie do wiary braciszku, jaki ty jesteś silny – powiedziała drwiąco. Chciałem dać jej klapsa, ale zamiast tego uśmiechnąłem się zażenowany. Znów dała o sobie znać szkoła Starca. Nie mogłem sobie pozwolić na żadne zbędne gesty. Wuj Charlie zachowywał się, jak na turystę przystało. Naprzykrzał się wszystkim. Zawracał głowę policji, zatrzymywał ludzi, żeby wygłaszać jakieś opinie nie pytany o zdanie. W jednym sklepiku kupił cygaro, a przede wszystkim robił wrażenie zamożnego, zgrzybiałego głupca, który bezmyślnie spędza wakacje. – Inspektor twierdzi, że cała ta sprawa była żartem, kochani – figiel wymyślony przez chłopców. Idziemy? – mówiąc to, wymownie spojrzał na sierżanta stojącego obok nas. – Nie ma statku kosmicznego? – Mary wyglądała na rozczarowaną. – Jest tutaj pojazd, który na upartego można nazwać kosmicznym. Znajdziecie go, jeśli pójdziecie za tymi frajerami. Poza tym jestem sierżantem, a nie inspektorem. Wuj Charlie rzucił mu pod nogi cygaro i ruszyliśmy przez pastwisko do pobliskiego lasku. Wejście tam kosztowało dolara i w związku z tym wielu potencjalnych frajerów wracało nie obejrzawszy latającego talerza. Droga wśród drzew była piaszczysta. Marzyłem, aby zamiast nadajnika mieć z tyłu głowy jeszcze jedną parę oczu. Posuwałem się ostrożnie. Według naszych informacji, właśnie tą drogą szło naszych sześciu agentów. I żaden z nich nie wrócił. Wliczając Starca i Mary, idących przede mną, miałem być dziewiąty. Niespecjalnie mi się to podobało. Tymczasem Mary szczebiotała jak idiotka. Wszelkimi siłami starała się zrobić wrażenie niższej i młodszej. W końcu dotarliśmy do polany, na której znajdował się słynny obiekt. Był naturalnych rozmiarów, miał więcej niż sto stóp średnicy. Jednak tandetna obudowa z metalu i plastiku sprawiła, że wyglądał jak zabawka. – Ach, jakie to ekscytujące! – zapiszczała Mary. Z włazu umieszczonego na szczycie tej okropnej konstrukcji, wychylił się może dziewiętnastoletni, bardzo pryszczaty młodzieniec. – Chcecie wejść do środka? – zawołał. Dodał jeszcze, że będzie to kosztowało o pięćdziesiąt centów drożej od osoby. Wuj Charlie łaskawie się zgodził. Mary podeszła bliżej, jednak po chwili cofnęła się, gdyż obok młodego człowieka pojawił się drugi niemal identyczny. Byli chyba bliźniakami. Chcieli pomóc Mary wejść do środka pojazdu. Siostra cofnęła się jeszcze bardziej, więc szybko podszedłem gotowy do działania. Doskonale potrafiłem wyczuwać niebezpieczeństwo. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Esensja czyta: Luty 2018
— Dawid Kantor, Joanna Kapica-Curzytek, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Marcin Osuch, Katarzyna Piekarz, Konrad Wągrowski
Wyobcowanie
— Jakub Gałka
Zimnowojenne kompleksy i wojskowa utopia
— Miłosz Cybowski
Krótko o książkach: Przydługa klasyka
— Miłosz Cybowski
Idiota z kosmosu
— Sebastian Chosiński