WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Po drugiej stronie gwiazd |
Tytuł oryginalny | The Far Side of The Stars |
Data wydania | 4 lutego 2008 |
Autor | David Drake |
Wydawca | ISA |
Cykl | Porucznik Leary |
ISBN | 978-83-7418-178-5 |
Format | 448s. 135×205mm |
Cena | 34,90 |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Po drugiej stronie gwiazdDavid Drake
David DrakePo drugiej stronie gwiazd– Ależ, mistrzyni… – zaprotestował najstarszy z nich, który mógłby (i pewnie tak robił) po służbie uchodzić za dżentelmena, szukającego rozrywki w kręgach służebnych kobiet z innych dzielnic. – Usuń się, człowieku, albo sama się z tobą rozprawię! – wrzasnęła Adele z nutką paniki w głosie. Część jej umysłu, zajmująca się przyziemnymi sprawami, typu rozmowy ze służbą, oderwała się od umiejętności wyższych. Reszta mózgu skupiła się na rozwoju sytuacji. Lokaje przeszli na lewą stronę. Jeden ruszył w prawo, zaraz jednak rzucił się biegiem za resztą, gdy tylko zorientował się, że został sam. Ośmiu osiłków z dziedzińca musiało już być bardzo blisko. Zbir z pistoletem roześmiał się i ruszył naprzód w towarzystwie kamrata z pałką. Adele postrzeliła go w lewy policzek. Światło padało z zachodu; nie wzięła wystarczającej poprawki na nisko wiszące słońce. Drugi pocisk przeszedł przez skroń, gdy okręcał się z krzykiem, a trzeci zagłębił się w tył czaszki, kiedy upadał. Usłyszała automat swej przybocznej, plujący szybkimi, krótkimi seriami. Brzmiało to jak przeciągły grzmot. Niezależnie od politycznych dążeń dom Mundych należał do bardzo wojowniczych. Jej rodzice wierzyli, że najlepsza ochrona to stać się śmiercionośnym snajperem – nie żeby wygrywać pojedynki, tylko unaocznić każdemu wrogowi, że wyzywanie Mundych było równoznaczne z popełnianiem samobójstwa. Zbir, który powalił odźwiernego Chatsworth, upuścił pałkę i z krzykiem osunął się na kolana. Służący z sąsiedniego domu, jeszcze przed chwilą oddający się grze w kości, zamarli na widok pistoletu, teraz jednak zderzali się ze sobą w pospiesznej ucieczce do wnętrza budynku. Matka byłaby ze mnie dumna – pomyślała Adele Mundy, odwracając się. Godziny spędzone na strzelnicy w piwnicach domu nie poszły na marne. Dobrze było nauczyć się czegoś w wolnym czasie, czegoś, co przydawało się, gdy okoliczności zmuszały do zmiany obranej niegdyś kariery… Cała nacierająca na nich ósemka leżała na bruku. Kilku rzucało się gwałtownie w agonalnych konwulsjach. Przynajmniej jeden próbował uciekać. Lufa broni Tovery rozgrzała się do białości. Tak samo jak pistolecik byłej bibliotekarki, pistolet automatyczny przyspieszał pociski wewnątrz lufy odpowiednimi impulsami elektromagnetycznymi. Ich aluminiowe płaszcze wyparowywały podczas przejścia między zwojami, przez co strzelanie wyzwalało mnóstwo ciepła. Lufa broni Adele połyskiwała i zapewne podpaliłaby ubranie, gdyby wrzuciła pistolet z powrotem do kieszeni. Tovera odwróciła się i zastrzeliła modlącego się na kolanach obwiesia. Upadł na wznak, raczej wskutek pośmiertnego stężenia niż od uderzenia lekkich pocisków. Z trzech otworów w gardle trysnęła krew. Adele się skrzywiła. – Przepraszam, mistrzyni – rzuciła Kostromanka, zmieniając magazynek na pełny. – Ale nie potrzebowaliśmy więźnia. Wiemy, kto za tym stoi. Adele ujrzała nagle na chodniku Marinę Rolfe, bębniącą piętami o bruk w powiększającej się kałuży krwi. Oczywiście, znając Toverę, koniec mógł nie nadejść tak szybko, nie w przypadku damy ufającej, iż pieniądze rodu Casaubon uchronią ją przed zemstą za okaleczenie rywalki, która pozbawiła ją pozycji, jaką – jej zdaniem – sobie kupiła. – Nie zabijaj jej! – zawołała uczona. – Nie zabijaj jej, Tovero, albo osobiście cię odszukam. Słowo Mundy! Blada blondynka posłusznie skłoniła głowę. – Rozumiem, pani – zapewniła. Na spodniach zastrzelonego przez Adele bandyty poszerzała się plama; jelita rozkurczyły się, gdy umierał. Przyklękła na kolano, w lewej ręce wciąż ściskając pistolet. Ostygł na tyle, że mogła już schować go do kieszeni, lecz w tej chwili była zbyt otumaniona, by wykonać tak skomplikowaną czynność. Tovera schowała automat do neseseru, który upuściła, gdy zaczęła strzelać. Wilsing podniósł telefon i mówił do niego pospiesznie. Wydawał się nieporuszony obejrzaną właśnie sceną, dopóki nie zauważyło się jego szybkich spojrzeń, błądzących po okolicznych budynkach. Zawsze zatrzymywały się co najmniej na drugim piętrze. Nie miał najmniejszej ochoty podziwiać otaczającej go jatki. Nie zrobił nic, po prostu stał tam, gdzie się zatrzymał. Nie przyczynił się do żadnej z tych śmierci. Niemniej tylko socjopatka pokroju Tovery potrafiła przyglądać się rzezi i nie przejąć się nią. – Mistrzyni, co powinniśmy zrobić? – zapytał przełożony służących. Adele próbowała mu odpowiedzieć, lecz słowa utknęły jej w gardle. Złapał ją za ramię i potrząsnął. – Mistrzyni, co robimy? Mundy podniosła się, chowając pistolet. Nie przeładowała go, lecz miał dwudziestostrzałowy magazynek. Nie wydaje mi się, abym musiała dzisiaj zabić jeszcze ponad siedemnaścioro ludzi – pomyślała – z drugiej strony na pierwszego potrzebowałam aż trzech kul… Na głos powiedziała: – Idź do domu i wezwij milicję. Jestem pewna, że ktoś już to uczynił, niemniej to bardzo ważne, żeby otrzymali zgłoszenie z Małego Chatsworth. – Mistrzyni Mundy? – przemówił Wilsing, opuszczając telefon. – Musimy jak najszybciej dotrzeć do kapitana Carnoletsa. Natychmiast! – Nie możemy zostawić… – zaczęła Adele. Młody porucznik machnął ręką na porozrzucane ciała. – Już się tym zajęto! – rzucił gniewnie. – Chodźmy! To jest teraz naprawdę najważniejsze! – Lepiej zróbmy, jak mówi, mistrzyni – powiedziała Tovera z zimnym uśmiechem kobry. – Mistrzyni Sand nie należy do osób, które lubią czekać. Adele skinęła krótko głową. – W porządku – zgodziła się. – Chyba jednak nie muszę się przebierać. Wilsing wyciągnął dziwnego kształtu klucz i poprowadził ich z powrotem na przystanek. Adele omijała rozciągnięte kończyny, lecz pomimo całej ostrożności wdepnęła prawym butem w strużkę krwi. Od tej pory wydawało jej się, że przy każdym kroku podeszwa lepi się do podłoża. Rozdział czwarty Aerowozy milicji stały zaparkowane przy obu peronach kolejki u wejścia na dziedziniec. Zwalniający wagonik wyczuł, że przystanek został zablokowany i automatycznie przyspieszył. Pół tuzina towarzyszących Hoggowi i Danielowi pasażerów pogrążyło się w głośnych domysłach, co się mogło wydarzyć. Daniel złapał za hamulec bezpieczeństwa i pociągnął mocno, przerywając dopływ prądu do magnesów utrzymujących pojazd ponad szyną. Zatrzymali się ze zgrzytem i w gejzerach iskier pomiędzy dwoma policyjnymi pojazdami. Przysadzisty pasażer stracił równowagę i z gniewnym okrzykiem wylądował na przedzie wagonika. Hogg wysiadł i przytrzymał drzwi. Leary puścił hamulec i udał się śladem służącego. Był świadomy trajkotania poobijanych współpasażerów na tej samej zasadzie, na jakiej odnotowywał świergot ptaków w mijanym żywopłocie, gdy spieszył dokądś w ważnej sprawie. Na dziedzińcu stał tuzin milicjantów w rynsztunku do tłumienia zamieszek, tworząc zbitą i sfrustrowaną grupę pod ścisłą kontrolą kobiety z czerwono-złotą rozetą Learych na kołnierzu oraz mężczyzny w mundurze Straży Przybrzeżnej FRC ze stylizowanym krawatem. Na samym dziedzińcu wylądowały dwa aerowozy. Jednym z nich była zamknięta furgonetka z godłem Policji Floty Republiki Cinnabaru na burtach. Drugi pojazd nosił insygnia milicji, choć znacznie przewyższał klasą wehikuły, jakie Republika kupowała na jej potrzeby. Daniel nie rozpoznał modelu, lecz widział wcześniejszą wersję, zanim zerwał z ojcem. Mówca Leary utrzymywał niewielką flotyllę takich wozów do użytku własnego oraz osobistych sił bezpieczeństwa. – Stójcie tam, gdzie jesteście! – zawołał strażnik wybrzeża, wymierzając lewy palec wskazujący w Daniela, podczas gdy prawa dłoń zawisła nad kaburą. – Nie macie tutaj czego szukać! – Jestem mieszkańcem – odparł nie zwalniając. – Poza tym jestem porucznik Daniel Leary. – Nie dbam o to, kim… – zaczął gliniarz. Na pewno był gliną niezależnie od swej przynależności. Porucznik wyprowadził lewy prosty w splot słoneczny mężczyzny, składając go wpół równie nagle, jakby tamten oberwał rzuconą cegłówką. – Lepiej dbaj, kiedy ktoś mówi ci, że jest Learym, chłopcze – rzucił Hogg, mijając Daniela i naciągając pokryte siateczką rękawiczki. Kopnął mężczyznę w kolana, zbijając go z nóg. Milicjanci wybuchli śmiechem. Przedstawicielka mówcy Leary’ego spojrzała na zaatakowanego. Nie zmarszczyła brwi ani nawet ich nie uniosła, lecz tamten się nie odezwał. Daniel obszedł furgonetkę. Miała opuszczoną burtę; czterej mężczyźni w nieokreślonych uniformach ładowali do niej zawinięte w całuny ciała. W środku spoczywały już zwłoki, ułożone na podłodze niczym kłody drewna. – Kto…? – zapytał. Nie czuł jakichś szczególnych emocji, a jedynie chęć zgromadzenia informacji. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cudzego nie znacie: Średniowieczna SF
— Ewa Pawelec
Inna wojna
— Janusz A. Urbanowicz
Krótko o książkach: Wrzesień 2001
— Artur Długosz, Janusz A. Urbanowicz, Grzegorz Wiśniewski
Pierwsza krew
— Janusz A. Urbanowicz