Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Brian W. Aldiss
‹Cieplarnia›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułCieplarnia
Tytuł oryginalnyHothouse
Data wydania28 maja 2007
Autor
PrzekładMarek Marszał
Wydawca Solaris
ISBN978-83-89951-69-4
Format300s. 125×195mm; oprawa twarda
Cena39,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Cieplarnia

Esensja.pl
Esensja.pl
Brian W. Aldiss
« 1 2 3 4

Brian W. Aldiss

Cieplarnia

– Przygwoździć go! – krzyknęła Lily-yo. – Nie pozwólcie potworowi uciec!
Ukryte wzdłuż gałęzi leżały w pogotowiu ostre piki, którymi przyszpilili jęzor, wciąż trzaskający jak bicz nad ich głowami. Wreszcie, przybijając go do pnia kołkami, unieruchomili spory kawał. Choćby glistoglut nie wiem jak się wił, już się nie uwolni.
– Teraz musimy opuścić to miejsce i Odejść Wyżej – powiedziała Lily-yo.
Jeszcze żaden człowiek nie zabił glistogluta, gdyż nie było jak dobrać się do jego żywotnych organów. Lecz oto już jego szamotanina ściągała uwagę drapieżników: zrzynków, ślepych rekinów środka lasu, łapigrabów, gębokłapów, mordzieli i pomniejszego roślinnego robactwa. Zaczną szarpać glistogluta żywcem na kawałki, aż nic z niego nie zostanie, a gdyby przy okazji wpadły na człowieka… cóż, tak już było. Szybko więc grupa oddaliła się, wsiąkając w ścianę zieleni.
Lily-yo była zła. To ona ściągnęła na nich te kłopoty. Dała się złapać przez zaskoczenie. Gdyby miała się na baczności, powolny glistoglut nigdy by jej nie dostał. Dręczyła ją myśl, że źle kieruje grupą. To przez nią muszą zrobić dwie ryzykowne wyprawy do Wierzchołków, choć wystarczyłaby jedna. Gdyby zabrała ze sobą całą grupę na oddanie ostatniej posługi duszy Klat, oszczędziłaby sobie i Flor drugiej wspinaczki, która je teraz czekała. Co też ją zaślepiło, że nie przewidziała tego wcześniej!
Klasnęła w dłonie. Stanąwszy pod osłoną gigantycznego liścia, zgromadziła ich wokół siebie. Szesnaście par oczu wpatrywało się w nią z ufnością, wyczekując jej słów. Rozdrażniło ją to zaufanie.
– My, dorośli, starzejemy się – powiedziała. – Głupiejemy. Ja głupieję, dałam się złapać ślamazarnemu glistoglutowi. Nie nadaję się już do prowadzenia grupy. Nadszedł czas, by dorośli Odeszli Wyżej i wrócili do bogów, którzy nas stworzyli. Dzieci będą zdane na siebie. Będą nową grupą. Toy ją poprowadzi. Do czasu, gdy grupa okrzepnie, Gren, a potem Veggy, dojrzeją na tyle, by dać wam dzieci. Pilnujcie swych dzieci mężczyzn. Nie pozwólcie, by zabrała ich zieleń, bo grupa zginie. Lepiej samemu umrzeć, niż dopuścić do śmierci grupy.
Lily-yo nigdy nie wygłosiła, a oni nigdy nie słyszeli tak długiej mowy. Niektórzy z nich w ogóle nie zrozumieli tego wszystkiego. Po co ta gadka o zabieraniu przez zieleń? Zabierze kogoś albo nie, o czym tu mówić? Cokolwiek by się zdarzyło, tak już jest, i słowa nic tu nie zmienią. May, dziecko kobieta, odezwała się:
– Na własną rękę możemy robić wiele fajnych rzeczy.
Flor strzeliła ją w ucho.
– Najpierw czeka was ciężka wspinaczka do Wierzchołków. No, ruszajcie.
Wydała rozkaz wspinaczki, wyznaczyła, kto idzie na czele, kto na końcu. Nie było dalszej dyskusji; ciekawość zgasła, tylko Gren rzekł w zamyśleniu:
– Lily-yo ukarze nas za wszystkie swoje błędy.
Las pulsował wokoło, zielone stworzenia pędziły i migały przez zieleń, zżerając glistogluta.
– Wspinaczka jest ciężka. Zaczynamy natychmiast – powiedziała Lily-yo, rozglądając się niespokojnie dokoła i wyjątkowo surowym spojrzeniem obrzucając Grena.
– Po co się wspinać? – zapytał Gren buntowniczo. – Głuszkami możemy zalecieć do Wierzchołków bez trudu i bólu.
Przekraczało jej siły wytłumaczenie mu, że szybujący w powietrzu człowiek bardziej nadstawia karku od człowieka schowanego za pniem, we wspaniałej, chropowatej korze, w której szczeliny można się wcisnąć w razie napaści.
– Dopóki ja przewodzę, marsz na górę – powiedziała Lily-yo. – Gadasz tak dużo, że chyba masz ropuchę w głowie.
Nie mogła uderzyć Grena: dziecko mężczyzna było nietykalne. Zabrali z chatek swoje dusze. Starą siedzibę pożegnano bez pompy. Dusze wsunęli za pas, miecze – najostrzejsze, najtwardsze z istniejących kolce – wzięli w dłonie. Pobiegli konarem za Lily-yo, uciekając od rozpadającego się glistogluta, uciekając od swej przeszłości.
Długa była podróż do Wierzchołków, opóźniana przez młodsze dzieci. Chociaż pokonały wszystko na swej drodze, nie mogły przemóc narastającego zmęczenia. W połowie drogi do Wierzchołków znaleźli na odpoczynek boczny konar z rosnącym nad nim głupikłakiem, w którym poszukali schronienia. Głupikłak był pięknym, wynaturzonym grzybem. Wprawdzie wyglądał jak przerośnięty parzyperz, nie krzywdził jednak ludzi, jakby z obrzydzeniem kuląc przed nimi swoje jadowite słupki. Wałęsające się w odwiecznych konarach drzewa głupikłaki pożądały wyłącznie strawy roślinnej. Grupa wlazła więc w sam środek jego gęstwiny i zapadła w sen. Pod osłoną falujących, zielonożółtych łodyg byli bezpieczni przed prawie każdym napastnikiem. Flor i Lily-yo miały najtwardszy sen z dorosłych. Były zmęczone swoją poprzednią wyprawą.
Mężczyzna Haris obudził się pierwszy, z uczuciem, że coś jest nie w porządku. Wstał, budząc Jury szturchnięciem pałki. Lenistwo, a poza tym obowiązek nakazywały mu trzymać się z dala od niebezpieczeństwa. Jury usiadła. Wydała przeraźliwy okrzyk na alarm i skoczyła natychmiast bronić dzieci.
Głupikłaka nawiedziły cztery skrzydlate stwory. Złapały Veggy’ego, dziecko mężczyznę, i Bain, jedną z młodszych dziewczynek, kneblując dzieci i krępując, zanim rozbudziły się na dobre.
Na okrzyk Jury skrzydlaci obejrzeli się. Byli to szybownicy. Do pewnego stopnia przypominali ludzi. To znaczy mieli jedną głowę, dwa długie, potężne ramiona, krępe nogi i mocne palce dłoni i stóp. Lecz zamiast gładkiej, zielonej skóry pokrywała ich połyskliwa, rogowa substancja, tu czarna, ówdzie różowa. I jak u ptakorośli wielkie, łuskowate skrzydła wyrastały im od napięstków po kostki. Twarze mieli bystre i inteligentne. Oczy im świeciły. Spostrzegłszy, że ludzie się budzą, porwali dwójkę związanych dzieci. Tratując nieszkodliwego głupikłaka, pobiegli nad krawędź konaru, by odlecieć. Szybownicy byli przebiegłymi przeciwnikami, rzadkimi, ale groźnymi. Działali podstępnie. Chociaż nie zabijali, o ile nie byli do tego zmuszeni, to kradli dzieci, co uchodziło za jeszcze cięższe przestępstwo. Trudno było ich schwytać. Nie latali w całym tego słowa znaczeniu, ale potrafili rzucić się w opadający ślizg, który unosił ich szybko przez las, bezpiecznych przed zemstą ludzi.
Jury rzuciła się za nimi co sił w nogach, przed depczącą jej po piętach Ivin. Złapała jednego z szybowników za kostkę, nim zdążył wystartować, i uczepiła się kurczowo kawałka skórzastego wiązadła łączącego skrzydło ze stopą. Szybownik zachwiał się pod jej ciężarem, puścił Veggy’ego i obróciwszy się do niej twarzą, próbował wyrwać nogę. Jego towarzysz, obarczany teraz całym ciężarem chłopca, przystanął, wyciągając nóż. Ivin skoczyła na niego z furią. To ona zrodziła Veggy’ego; nie pozwoli go zabić. Mignęła klinga szybownika. Ivin nadziała się na nóż. Rozpruł jej brzuch, aż wypłynęły brązowe jelita. Nie wydawszy krzyku, runęła z gałęzi. Po jej upadku w listowiu rozpętała się burza, gębokłapy walczyły o jej ciało.
Atak Ivin odrzucił do tyłu szybownika, który upuściwszy spętanego Veggy’ego, pozostawił swego towarzysza wciąż mocującego się z Jury. Rozpostarł skrzydła i wystartował ociężale za dwójką unoszącą między sobą w zieloną gęstwinę Bain. Nie spała już cała grupa. Lily-yo bez słowa rozwiązała Veggy’ego, który nawet nie zapłakał, jak przystało dziecku mężczyźnie. Tymczasem Haris ukląkł przy Jury i jej skrzydlatym przeciwniku, w milczeniu walczącym o wolność. Wzniósł nóż, by zakończyć walkę.
– Nie zabijaj mnie! Ja odejdę! – zawołał szybownik. Głos miał chrapliwy, słowa ledwo dały się zrozumieć. Sama jego obcość przepełniała Harisa okrucieństwem, od którego ściągnęły mu się wargi, ukazując koniuszek języka między zębami. Wbił nóż głęboko pod żebra szybownika, czterokrotnie, aż krew pociekła po jego zaciśniętej pięści. Jury podniosła się i wsparła na Flor, dysząc ciężko.
– Stara jestem – powiedziała. – Kiedyś zabicie szybownika było fraszką.
Spojrzała na mężczyznę Harisa z wdzięcznością. Nadawał się nie tylko do tej jednej rzeczy. Lewą stopą popchnęła bezwładne ciało szybownika na brzeg konara. Potoczyło się i spadło. Ze swoimi steranymi, pomarszczonymi skrzydłami bezużytecznie otulającymi mu głowę szybownik poleciał w zieleń.
koniec
« 1 2 3 4
22 stycznia 2008

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Długie popołudnie Ziemi
— Jędrzej Burszta

Tegoż twórcy

Superchałtura
— Jarosław Loretz

Fantastyczne przedwiośnie
— Jędrzej Burszta

Dużo nie znaczy dobrze
— Jakub Gałka

Gnicie
— Eryk Remiezowicz

Mroczna przestarzałość
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.