Zamieszczamy fragment opowiadania Jeffa VanderMeera „Zakochany Dradin”, pochodzącego z objętego patronatem Esensji zbioru „Miasto szaleńców i świętych”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Solaris.
Jeff VanderMeer
Zakochany Dradin
Zamieszczamy fragment opowiadania Jeffa VanderMeera „Zakochany Dradin”, pochodzącego z objętego patronatem Esensji zbioru „Miasto szaleńców i świętych”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Solaris.
Jeff VanderMeer
‹Miasto szaleńców i świętych›
Dradin, zakochany, tkwi pod oknem swojej ukochanej i gapi się w górę, a tłum przelewa się dookoła niego i otacza go; ludzie wpadają na niego i potrącają go, a on stoi tam, nieświadom obecności tysięcznego tłumu w poszarpanych ubraniach i o zaróżowionych policzkach. Dradin patrzy na nią: spisuje tekst dyktowany przez maszynę, nieprzenikniony blok szarości, z którego wyrasta para słuchawek na jej delikatnej głowie o kształcie jajka. Dradin stoi tam ogłupiały i coraz głupszy, zatopiony w anielskim błękicie jej oczu i kaskadach długich, błyszczących włosów spadających jej na ramiona, jej bladej twarzy, która przez szybę wygląda smutno, ledwo widoczna z powodu odbijającego się w oknie szarego nieba. Znajduje się trzy piętra powyżej niego, zamknięta w cegle i zaprawie, nieomal jak pomnik; jej miejsce jest tuż nad szyldem „Hoegbotton i Synowie, Dystrybutorzy”. Hoegbotton i Synowie: największy importer i eksporter w Ambergris, mieście bezprawia, jednym z najstarszych miast na świecie, którego nazwę utworzono od ambry, najcenniejszej i najbardziej tajemniczej wydzieliny wieloryba. Hoegbotton i Synowie: niezliczone skrzynie narzędzi deprawacji, przesyłanych dla rozrywki dekadentów z daleka, z odległej Surfazji i piekielnego Okcydentu, miejsc, gdzie wszystko nasiąka wodą, dojrzewa i rozpada się w mgnieniu oka. A jednak, rozmyśla Dradin, ona wygląda, jakby była pogodną osobą, bynajmniej nie typem wolącym pozostawać w domu, ale czującym się za granicą niepewnie, chyba że opierając się na ramieniu ukochanego. Czy ma kochanka? Męża? Czy jej rodzice jeszcze żyją? Czy lubi operę, czy może sprośne przedstawienia teatralne wystawiane w pobliżu doków, gdzie słychać trzeszczenie spracowanych stawów robotników, ładujących skrzynie firmy Hoegbotton i Synowie na barki, które potem ruszają z biegiem rzeki Moth, toczącej sennie pełne szlamu wody, by wpaść w zburzone morskie fale? Jeśli lubi teatr, to mnie na nią stać, myśli Dradin, gapiąc się na kobietę. Długie włosy opadają mu na twarz, ale jest tak oszołomiony, że nawet tego nie zauważa. Do rzeki jest daleko i Dradin prawie więdnie w upale, ale nie czuje potu spływającego mu po karku.
Dradin, odziany w czarny strój z zakurzonym białym kołnierzykiem i zakurzone czarne buty, tworząc wokół siebie aurę bezrobotnego misjonarza (którym rzeczywiście był), wcale nie zamierzał patrzeć na kobietę. Nawet nie zamierzał spoglądać w górę. Spoglądał w dół, by pozbierać monety, które wypadły mu przez dziurę w powycieranych spodniach; siedzenie podarł, jadąc podskakującą dorożką z doków Ambergris, ciągniętą przez konia, który już dawno powinien trafić do fabryki kleju, być może zabranego do rzeźni tego samego dnia – dnia poprzedzającego Festiwal Słodkowodnych Kałamarnic, jak poinformował Dradina gorliwie woźnica w nadziei, że ten będzie chciał jeszcze skorzystać z jego usług. Dradin był jednak w stanie utrzymać się na siedzeniu tylko podczas jazdy do pensjonatu; potem rzucił bagaż w pokoju, wrócił do dzielnicy handlowej – by złapać trochę lokalnego kolorytu, coś przekąsić – i tam rozstał się z woźnicą. Przesiąkł smrodem sparszywiałej kobyły, ale cóż, trudno, to tylko zwierzę, nie mógł sobie pozwolić na konie mechaniczne, dymiący i ociekający olejem pojazd silnikowy. Nie teraz, gdy kończyły mu się pieniądze i rozpaczliwie szukał pracy: po to przecież przyjechał do Ambergris. Jego były nauczyciel w Akademii Religijnej Morrow – niejaki Cadimon Signal – nauczał w dzielnicy religijnej Ambergris, a przy tylu świętach pewnie znajdzie się jakaś praca?
Kiedy jednak zbierał monety, poderwał się na równe nogi zbyt gwałtownie, a przebiegająca obok banda rozwydrzonych łobuziaków zakręciła nim i potrząsnęła. Spojrzał na szare, ciężkie od deszczu niebo i odwrócił się w stronę okna, w które teraz patrzył z takim zaangażowaniem.
Kobieta miała długie, delikatne palce, którymi wystukiwała coś zgodnie z własnym, dziwnym rytmem; równie dobrze mogła grać piątą symfonię Vossa Bendera, nurkując w smutnych niskich tonach i wznosząc się na imponujące wyżyny, którymi zawładnął Bender. Gdy przez sekundę Dradinowi ukazało się poprzez szkło jej oblicze – chyba pochyliła się trochę do przodu, by przesunąć taśmę – dostrzegł, że jej rysy, podobnie jak dłonie, są powściągliwe, o pięknych liniach, wyrafinowane. Nie było w niej nic, co przypominałoby mu o okrutnym świecie, jaki go otaczał, ani o wielkich, niepoznanych dżunglach południa, z których właśnie wrócił, gdzie czarna pantera i jeszcze czarniejsza mamba czaiły się w mroku, gdzie trawiła go gorączka i gdzie doświadczył takich wątpliwości z powodu braku chętnych do przejścia na jego religię, że wrócił do cywilizacji, w której panowały prawa i rządy i w której – o, słodka radości! – istniały takie kobiety jak to stworzenie w oknie. Patrząc na nią, czując, jak burzy mu się krew, Dradin zastanawiał się, czy ona przypadkiem mu się nie śni, niczym otoczona aureolą rozpalona wizja zbawienia, która zaraz rozwieje się jak ułuda, a jego znów ogarnie gorączka, w dżungli i w ciemności.
To jednak nie był sen i nagle Dradin ocknął się z zadumy, uświadamiając sobie, że ona może go zobaczyć, bo jest tak wrażliwa, albo że jakiś przechodzień odgadnie jego zamiary i ostrzeże ją. Otaczał go prawdziwy świat, od smrodu rozkładających się w rynsztokach warzyw po słodki odór częściowo obgryzionych świńskich golonek w śmietnikach; stuk-puk-stuk końskich kopyt i terkot klaksonów pojazdów silnikowych; szemrzący szept grzybian, obudzonych z dziennego snu i nagle, z ukrycia, odgłosy barokowej, melodyjnej muzyki, odtwarzanej z trzaskami, jakby z fonografu. Ludzie wpadali na niego, nie zostawiając mu miejsca na zrobienie kroku: kupcy, żonglerzy, sprzedawcy noży, uliczne golibrody, turyści, prostytutki i marynarze, którzy zeszli ze statków, a nawet bladolicy młody siłacz, posyłający mu gangrenowaty uśmiech.
Dradin pojął, że musi coś zrobić, a przecież był zbyt nieśmiały, żeby do niej podejść, żeby otworzyć na oścież drzwi firmy Hoegbotton i Synowie, pobiec trzy piętra w górę i niezapowiedziany (a pewnie i niepożądany) stanąć przed nią, zakurzony i brudny, z wczorajszym zarostem na twarzy. Od razu było widać, że przybywa z Wielkiego Krańca Świata, bo nadal cuchnął zgnilizną i wydzielinami dżungli. Nie, nie, nie. Nie może jej się pokazać w tym stanie.
Co miał jednak zrobić? Myśli Dradina padały jedna za drugą jak wybici z rytmu klauni, a on był bliski paniki, bliski załamania rąk, którego nie znosiła jego matka, bo sugerowało, że bycie misjonarzem nie jest niczym szczególnym: nadeszła ta myśl i sprawiła, że zaniemówił, zachwycony własnym geniuszem.
Oczywiście, świecidełko. Prezent. Drobiazg, za który zapłaci, by okazać swą miłość. Dradin uniósł wzrok i rozejrzał się po ulicy, zastanawiając się, gdzie mógłby kupić skarb, który by ją wzruszył, zaintrygował, a wreszcie – zatrzymał. Szydełkowe Cuda Madame Lowery? Centrum Handlowe dla Dam? Biżuteria Jessible’a? Nie, nie, nie. Jeśli była kobietą nowoczesną, której nie dało się zatrzymać i która nie była ciągle w ciąży, ale obracała się w kręgach artystów i pisarzy, aktorów i śpiewaków, taki prezent byłby dla niej obelgą. Za jakiegoż niewrażliwego człowieka by go uważała – jakimże niewrażliwym człowiekiem by się okazał. Czy te wszystkie miesiące spędzone w dżungli pozbawiły go zdrowego rozsądku, warstwa po warstwie, aż stał się nagi jak orangutan? Nie, to nie wystarczy. Nie mógł kupić ubrań, czekoladek, czy nawet kwiatów, bo te prezenty były tak proste, tak mało subtelne, tak prostackie, tak zdradzające u niego brak wyobraźni. Poza tym, te prezenty…
…jego spojrzenie powędrowało dalej, zatrzymując się na zrujnowanym akwedukcie, który dzielił ulicę na dwie części jak gigantyczny, skamieniały kręgosłup długiego, smukłego rekina, który utkwił na dalekim przeciwległym brzegu, i nowoczesnym szyldzie z podwójnymi zakrętasami i odważnym liternictwem, które reklamowało Księgarnię Borges, i tutaj, na bulwarze Albumuth, najbrudniejszym, a zarazem najbardziej wyrafinowanym i najbogatszym ciągu komunikacyjnym Ambergris, Dradin uświadomił sobie, że oto znalazł dar doskonały. Nie ma nic lepszego, bardziej tajemniczego od książki, i nie ma niczego, co mogłoby lepiej przywiązać ją do niego.
Brudny od kurzu i samotny w miejskim wirze podglądacz, zagubiony pod spódnicą miasta, ruszył na drugą stronę, przedzierając się wśród ulicznych grajków i stręczycieli, szulerów i sprzedawców słodyczy w stronę akweduktu, by stawić czoła grymasowi dwóch kamiennych lwów na zwieńczeniu, wkraczając do Księgarni Borges. Miała piękne zabytkowe okna ze złoconymi literami, które głosiły:
PREZENTY NA KAŻDĄ OKAZJĘ:
* HISTORIA RZEKI MOTH *
* SZULERSKIE PRAKTYKI NA KRAŃCU ŚWIATA *
* DZIELNICA RELIGIJNA – ZA 15 SA DZIENNIE *
* NIELEGALNY POŁÓW KAŁAMARNIC *
* ZEPSUCIE W DZIELNICY HANDLOWEJ *
* ARCHITEKTURA BULWARU ALBUMUTH *
A TAKŻE Seria przewodników i map firmy Hoegbotton, mapy festiwalowe, azyle, zagrożenia i przepaski na oczy.