Zamieszczamy obszerny fragment powieści Stevena Eriksona „Myto ogarów. Miasto”. Książka należąca do cyklu „Malazańska Księga Poległych” ukaże się nakładem wydawnictwa MAG.
Steven Erikson
Myto ogarów. Miasto
Zamieszczamy obszerny fragment powieści Stevena Eriksona „Myto ogarów. Miasto”. Książka należąca do cyklu „Malazańska Księga Poległych” ukaże się nakładem wydawnictwa MAG.
Steven Erikson
‹Myto ogarów: Miasto›
Prolog
Mów prawdę i czekaj spokojnie, aż wody między nami będą czyste.
Medytacje Tiste Andii
– Nie znam nazwy tego miasta – przyznał obdarty mężczyzna, pociągając za wystrzępione obrąbki bogatego ongiś płaszcza. Za pleciony pas zatknął sobie zwinięty kawałek skórzanej smyczy, zbutwiałej i rozlatującej się. – Ktoś chyba powinien mu ją nadać – ciągnął, podnosząc głos, by przekrzyczeć wściekłe warczenie walczących psów. – Mnie jednak nie dopisuje wyobraźnia, a nikt inny nie jest zainteresowany.
Te wygłoszone miłym tonem uwagi kierował do kobiety, która dopiero przed chwilą przystanęła u jego boku. Po jej poprzednim życiu pozostało bardzo niewiele śladów. Nigdy nie miała psa, a mimo to szła teraz główną ulicą tego dziwnego, rozpadającego się miasteczka, ściskając w rękach smycz ciągniętą przez złośliwe bydlę rzucające się na wszystkich przechodniów. Zbutwiała skóra w końcu puściła i zwierzę pomknęło przed siebie, by zaatakować psa mężczyzny.
Oba zwierzaki walczyły na śmierć i życie pośrodku ulicy. Jedynymi świadkami walki byli ich domniemani właściciele. Kurz ustąpił miejsca krwi oraz strzępkom skóry.
– Był tu ongiś garnizon, złożony z trzech żołnierzy, którzy nie znali się nawzajem – oznajmił mężczyzna. – Ale odeszli stąd, jeden po drugim.
– Nigdy przedtem nie miałam psa – odezwała się kobieta i nagle uświadomiła sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od… no cóż, od tamtej chwili.
– Ja również nie – przyznał mężczyzna. – Do tej pory mój pies był jedynym w mieście, O dziwo, jakoś nie zdołałem polubić wrednego bydlaka.
– Jak długo już… hm, tu mieszkasz?
– Nie mam pojęcia, ale wydaje mi się, że od zawsze.
Rozejrzała się wokół, a potem skinęła głową.
– Ze mną jest tak samo.
– Niestety, twój zwierzak chyba zdechł.
– Och! Rzeczywiście. – Przyjrzała się z uwagą zerwanej smyczy. – W takim razie pewnie nie będę potrzebowała nowej.
– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją mężczyzna. – Mam wrażenie, że tu wszystko się powtarza. Dzień po dniu. Ale, wiesz co? Weź moją. Jak widzisz i tak jej nie używam.
Przyjęła od niego zwiniętą smycz.
– Dziękuję – powiedziała i podeszła do martwego, rozszarpanego zwierzęcia. Zwycięzca czołgał się ku swemu panu, zostawiając za sobą ślad krwi.
Wszystko wydawało się dziwnie wypaczone. Uświadomiła sobie, że to samo dotyczy jej odruchów. Przykucnęła i delikatnie uniosła zmasakrowany łeb psiska. Przesunęła go przez pętlę, wsuwając na rozdartą szyję. Potem położyła zakrwawioną, brudną od śliny głowę z powrotem na ziemi i wyprostowała się, ze smyczą luźno zwisającą z prawej dłoni.
Mężczyzna podszedł do niej.
– Trudno się w tym wszystkim połapać, co?
– Ehe.
– A myśleliśmy, że to życie jest skomplikowane.
Obrzuciła go spojrzeniem.
– To znaczy, że umarliśmy?
– Tak sądzę.
– Czegoś nie rozumiem. Mieli mnie pochować w krypcie. Była piękna i solidna. Wiem, bo ją widziałam. Bogato wyposażona i zabezpieczona przed złodziejami. Wypełniono ją beczułkami wina, suszonym mięsem i owocami na drogę. – Wskazała na spowijające ją łachmany. – Mieli mnie ubrać w najpiękniejsze szaty i włożyć całą biżuterię.
Przyjrzał się jej uważniej.
– To znaczy, że byłaś bogata.
– Tak.
Ponownie zerknęła na martwego psa.
– Ale to już przeszłość.
Łypnęła ze złością na mężczyznę, nagle jednak uświadomiła sobie, że gniew nic tu nie pomoże.
– Nigdy przedtem nie widziałam tego miasta. Całe się rozpada.
– Ehe. To trafne spostrzeżenie.
– Nie wiem, gdzie mieszkam… to dziwnie zabrzmiało, co? – Znowu się rozejrzała. – Wszędzie tylko kurz i zgnilizna. I chyba nadciąga burza.
Wskazała na widoczny na końcu głównej ulicy horyzont. Nad ogołoconymi wzgórzami zbierały się gęste, dziwnie rozświetlone chmury.
Przyglądali się im przez pewien czas. Wydawało się, że kapią z nich nefrytowe łzy.
– Byłem kiedyś kapłanem – odezwał się mężczyzna. Pies położył się na ziemi, wsparty o jego stopy. Dyszał ciężko, a z pyska kapała mu krew. – Kiedy zbliżała się burza, zamykaliśmy oczy i śpiewaliśmy jeszcze głośniej.
Popatrzyła nań z lekkim zaskoczeniem.
– Byłeś kapłanem? To… czemu nie jesteś u swego boga?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, rzeczywiście zaznałbym oświecenia, w które ongiś bezpodstawnie wierzyłem. – Wyprostował się nagle. – Och, mamy gościa.
Wysoka istota zbliżała się urywanym krokiem. Była tak wysuszona, że jej kończyny przypominały korzenie drzew, kości twarzy zaś pokrywała zbutwiała, wyschnięta skóra. Z bladej, łuszczącej się skóry głowy opadały długie siwe włosy.
– Pewnie będę się musiała przyzwyczaić do takich widoków – mruknęła kobieta.
Jej towarzysz nie odezwał się ani słowem. Oboje z uwagą obserwowali wychudłego, utykającego przybysza. Kiedy ich minął, odwrócili się i zobaczyli następnego. Dorównywał wzrostem pierwszemu, a jego ciało spowijała wystrzępiona, ciemnoszara szata. Żaden nie zwracał uwagi na przyglądających im się ludzi.
– Witaj, Chodzący po Krawędzi – rzekł zakapturzony przybysz.
– Wezwałeś mnie tu, żebym… załagodził – odparł tamten.
– To prawda.
– Zajęło ci to sporo czasu.
– Można by tak pomyśleć, Chodzący po Krawędzi.
– Dlaczego teraz? – zapytał, unosząc głowę, siwowłosy mężczyzna, który z pewnością nie żył już od dawna.
Zakapturzony odwrócił się nieco. Kobieta pomyślała, że być może patrzy na martwego psa.
– Wstręt – wyjaśnił.
Chodzący po Krawędzi odpowiedział cichym, ochrypłym śmiechem.
– Co to za okropne miejsce? – dobiegł z zaułka kolejny, syczący głos.
Kobieta wypatrzyła tam sylwetkę – zamazaną plamę cienia – która robiła wrażenie wspartej na lasce. Wtem nowego przybysza otoczyły ogromne bestie: dwie, cztery, pięć.
Kapłan chrząknął.
– Ogary Cienia. Gdybyż tylko mój bóg mógł być tego świadkiem!
– Może patrzy na to twoimi oczyma?
– Och, wątpię w to.
Chodzący po Krawędzi i jego zakapturzony towarzysz skierowali spojrzenia na widmową postać. Była niska i migotliwa, ale potem nabrała solidniejszych kształtów. Czarna laska stukała o podłoże, wzbijając obłoczki kurzu. Ogary oddaliły się od niej z opuszczonymi łbami, węsząc. Żaden nie zbliżał się do ścierwa psa należącego do kobiety ani do żywego zwierzęcia, które ziajało u stóp jej nowego przyjaciela.
– Okropne? – powtórzył zakapturzony. – Pewnie masz rację. To coś w rodzaju nekropolii, Tronie Cienia. Wioska odrzuconych. Ponadczasowa i, tak jest, bezużyteczna. Takie miejsca można znaleźć wszędzie.
– Mów za siebie – sprzeciwił się Tron Cienia. – Tylko na nas spójrz. Czekamy. Wciąż czekamy. Och, gdybym tylko był zwolennikiem przyzwoitości i stosownego zachowania! – Zachichotał niespodziewanie. – Gdyby ktokolwiek z nas nim był!
Wszystkie Ogary wróciły nagle do niego. Jeżyły sierść, spoglądając na coś widocznego w oddali.
– Jeszcze jeden – wyszeptał kapłan. – Jeszcze jeden i, tak jest, ostatni.
– Czy to się powtórzy? – zapytała kobieta. Przeszył ją strach. Ktoś się zbliża. O bogowie, ktoś się zbliża. – Jutro? Odpowiedz mi!
– Myślę, że raczej nie – odparł po chwili kapłan. Przeniósł spojrzenie na martwego psa. – Nie – powtórzył. – Myślę, że nie.
Od wzgórz dobiegły dźwięki gromów i nefrytowego deszczu, gęstego jak strzały z dziesięciu tysięcy bitew. Na ulicy rozległ się łoskot kół karety.
Kobieta odwróciła się z uśmiechem, usłyszawszy ten ostatni odgłos.
– Och – rzekła z ulgą. – Nadjeżdża mój transport.