Ofensywa szulerów 2Nie znamy jeszcze daty premiery, ale już dziś zapraszamy do lektury fragmentu drugiego tomu powieści Jakuba Ćwieka „Ofensywa szulerów”.
Jakub ĆwiekOfensywa szulerów 2Nie znamy jeszcze daty premiery, ale już dziś zapraszamy do lektury fragmentu drugiego tomu powieści Jakuba Ćwieka „Ofensywa szulerów”. Teoria dobrej rozrywki wg Orsona Wellesa Gdy zapytano: „Gdzie jest Bóg?”, z krzesła podniósł się jedenastoletni Orson Welles. – Jestem – powiedział. – Ale mam wrażenie, że nie do końca rozumiem swoją postać. Siedzące wokół niego dzieci popatrzyły na kolegę ze zdziwieniem, ale i pewnym rozbawieniem. Niektóre nawet zaczęły chichotać lecz zgromione spojrzeniem ojca Callahana niemal natychmiast umilkły. Nikt bowiem nie zadzierał ze starym, siwowłosym katechetą, który znany był wśród swych uczniów z dwóch przymiotów: ogromnego zamiłowania do amatorskich teatrzyków i niezwykle ciężkiej ręki, gdy ogarniał go słuszny, boży gniew. Co, za sprawą jego hardego, irlandzkiego ducha, zdarzało mu się dość często. Tego dnia jednak pastor był w wyjątkowo dobrym nastroju, więc rewelację młodego Wellesa przyjął wyłącznie ze zdumieniem. – To znaczy? Czego nie rozumiesz, Orsonie? – zapytał. – Nie do końca rozumiem co go motywuje – odparł chłopiec. – Kogo motywuje? Boga? – Tak, ojcze – chłopiec z powagą pokiwał głową. – Próbowałem ćwiczyć w domu przed lustrem, poprosiłem też ojca, by pomógł mi znaleźć właściwe cytaty w Biblii, ale nadal nie potrafię się wczuć. Z tylnych rzędów dobiegło stłumione parsknięcie, ale ojciec Callahan puścił je mimo uszu. – Orsonie, nie zrozum mnie źle – powiedział – ale ty tylko siedzisz na drabinie z doklejoną brodą, uśmiechasz się i, kiedy trzeba, świecisz na żłóbek i świętą rodzinę. Nie musisz robić nic więcej. Widząc zbolałą minę chłopca, zwichrzył mu czuprynę i uśmiechnął się. – Zresztą w Boga nie sposób się wczuć, moje dziecko. To niemożliwe. I wtedy w małego Orsona jakby coś wstąpiło, po smutku nie został nawet ślad. Chłopiec zmarszczył brwi, zmrużył oczy, usta wygiął w pogardliwym grymasie. – W takim razie jest to fatalnie napisana postać, ojcze – stwierdził stanowczo. – I zmuszony jestem zrezygnować z grania jej. Wydarzenie to miało miejsce dwudziestego, a może dwudziestego drugiego listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku w świetlicy parafialnej przy katedrze świętego Rafała w Madison, w stanie Wisconsin. Niektórzy mówili później, że to właśnie tego dnia geniusz Orsona Wellesa po raz pierwszy dorwał się do mikrofonu. • • • Trudno powiedzieć dlaczego upatrzył sobie akurat „U Jeffa” – maleńki, wiecznie zadymiony lokal w suterenie przy pięćdziesiątej piątej ulicy, ale wszyscy zainteresowani wiedzieli dobrze, że szukając Orsona po próbie czy przedstawieniu, znajdą go właśnie tam. Zawsze przy barze, w centralnym punkcie trotuaru, z głową opartą na rękach, palcami we włosach. Myślał, wpatrzony we własne odbicie w lustrze za barem. Albo dalej… Jego koledzy ze sceny Imperial Theatre – tylko koledzy, nikt bowiem nie dostąpił zaszczytu zostania przyjacielem Wellesa – z początku wybierali co prawda szykowniejsze lokale na Broadway Street, ale co jakiś czas któryś, wiedziony ciekawością, wstępował sporadycznie do Jeffa na kufelek Guinnessa. I tak jakoś przesiąkał jego atmosferą, podziemnym, buntowniczym duchem lokalu sprzed rooseveltowskiej dwudziestej pierwszej poprawki – która to raz na zawsze rozprawiła się z prohibicją – że zostawał stałym klientem. Wiosną tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego, przesiadywała tam już regularnie większość trupy Imperiala, a owego wieczoru, gdy Orson spotkał Johnsona, byli w zasadzie wszyscy jej członkowie. „U Jeffa” pękało w szwach. • • • Około północy, do przepełnionego, tętniącego życiem baru wszedł średniego wzrostu ciemnowłosy mężczyzna. Ubrany w porządny, dwurzędowy garnitur w prążki i kremowy płaszcz narzucony na ramiona, wyglądał trochę jak gangster i tak też potraktowali go stali bywalcy, grzecznie schodząc z drogi, gdy zmierzał do baru. Mężczyzna nie bacząc na ścisk rozsiadł się wygodnie, kładąc na zwolnionym ledwie przed chwilą stołku obok swój płaszcz i kapelusz. Gestem przywołał barmana i zamówił szklankę whisky, a potem odwrócił się i oparłszy łokieć o kontuar, rozejrzał po sali. Gdy jego wzrok spoczął na Orsonie, zmarszczył brwi: – McGafferty? – zapytał. – Nie – odparł zagadnięty zmęczonym głosem, nie odrywając wzroku od własnego odbicia. – Welles. Nieznajomy roześmiał się jakby to był najlepszy żart jaki kiedykolwiek słyszał. Do grona, które i tak mu się przyglądało, dołączyły kolejne pary zaciekawionych oczu. – Miałem na myśli „Panic”, to przedstawienie. Byłem na nim wczoraj – wyjaśnił mężczyzna. – Grał pan tam McGafferty’ego, prawda? Orson skinął głową, wciąż z palcami we włosach i wpatrzony w lustro. Sygnał jaki wysyłał swoją postawą był jednoznaczny, ale nieznajomy nie dawał za wygraną. – To była naprawdę trudna rola, ale podołał jej pan znakomicie. Naprawdę, byłem pod wrażeniem. – Dziękuję. Mężczyzna widząc, że jego towarzyskie wysiłki idą na marne, wzruszył ramionami i skupił się na podanej mu właśnie szklance. Tymczasem tłum w lokalu zdawał się ciągle powiększać. Przeciskający się ludzie napierali na plecy siedzących przy barze niemal wciskając ich w kontuar, zgęstniał dym, gwar również przybrał na sile. Jakby tego wszystkiego było mało barman nakręcił właśnie gramofon i zaraz potem rozległy się dźwięki Pinetop’s Boogie – melodii czarnej jak smoła, która nikogo nie pozostawiała niewzruszonym i obojętnym. Czy też raczej prawie nikogo, Welles bowiem siedział wciąż w bezruchu nie kiwając nawet palcem u stopy. – Widział pan „Ich noce”? – spróbował jeszcze raz mężczyzna w prążkowanym garniturze. Z powodu gwaru zmuszony był nachylić się nad aktorem, chwycił się więc mocno blatu, by nikt go przypadkiem nie zepchnął ze stołka. – Gable był tam świetny. To naprawdę wybitny aktor. Trzeba przyznać, tym razem zadziałało. Orson najpierw prychnął pogardliwie, a potem powoli obrócił się i spojrzał na nieznajomego. Już sam ten gest, pogardliwy grymas mu towarzyszący, były dostatecznie wymowne, Welles jednak nie poprzestał na tym. – Nie zna się pan na aktorstwie, prawda? – zapytał, wyraźnie cedząc słowa. – Nie, proszę nie odpowiadać, panie… – Cedric Johnson – nieznajomy wyciągnął rękę. – Bardzo mi miło pana poznać. Orson nie uścisnął podanej dłoni. Zamiast tego podniósł się z krzesła rzucając na bar garść drobniaków. – Dobra rada, panie Johnson – rzucił na odchodnym. – Proszę się rozejrzeć i zapamiętać. To są aktorzy. Ci z kina to tylko filmowcy. Nie czekając na odpowiedź, zaczął się przepychać w stronę wyjścia. Johnson po chwili namysłu złapał za płaszcz, kapelusz i pognał za nim. • • • Orson, gdy był wzburzony, chodził niezwykle szybko, toteż Johnson dogonił go dopiero, gdy ten był już na Broadway Street. Pewnie gdyby w pobliżu była choć jedna wolna taksówka, w ogóle by nie zdążył, ale na szczęście dla niego, akurat żadna się nie napatoczyła. Wybiegając z pięćdziesiątej piątej zastał więc Wellesa przechadzającego się wzdłuż krawężnika tam i z powrotem na podobieństwo tygrysa w klatce. Johnson zatrzymał się na moment przy ścianie, wziął kilka głębokich oddechów i dyskretnie splunął lepką śliną. Na horyzoncie wciąż nie było żadnej taksówki, podszedł więc powoli do Wellesa, unosząc ręce jakby się poddawał. – Panie Welles, naprawdę pana przepraszam – powiedział, gdy aktor zawróciwszy gwałtownie, znalazł się z nim nagle twarzą w twarz. – Naprawdę nie chciałem nikogo urazić, tam w barze. Jeżeli Wellesa zdziwiła jego obecność, w ogóle nie dał tego po sobie poznać. Co nie znaczyło wcale, że świeże powietrze poprawiło mu humor. – Nie żywię urazy – burknął. – A teraz czy może mnie pan zostawić… W chwili, gdy mówił, Johnson zdążył sięgnąć do portfela i wydobyć z niej wizytówkę. Podsunął ją teraz pod nos Wellesa. Na kartoniku, prócz kilku linijek tekstu widniało charakterystyczne trójkątne logo wytwórni RKO Radio Pictures. – Proszę mi wybaczyć tą małą prowokację, ale musiałem się upewnić czy naprawdę jest pan człowiekiem, którego potrzebujemy – powiedział Johnson uśmiechając się łobuzersko. – Szukamy bowiem kogoś, kto pomoże nam zrewolucjonizować kino. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Witaj w ciemnym mieście Grimm
— Magdalena Kubasiewicz
W ponurym mieście Grimm
— Magdalena Kubasiewicz
Dorośnij, Piotrusiu
— Magdalena Kubasiewicz
Uwierz we wróżki
— Magdalena Kubasiewicz
Zapoznać się, zaśmiać, zapomnieć
— Mieszko B. Wandowicz
Esensja czyta: Styczeń 2010
— Anna Kańtoch, Paweł Laudański, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Lato 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Maj-czerwiec 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Daniel Markiewicz, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Zobaczyć człowieka
— Agnieszka Szady
Bóg od brudnej roboty
— Agnieszka Szady
Bajka o trybach i powrotach
— Jakub Ćwiek
Opłaca się być optymistą
— Jakub Ćwiek
Szkice projektu Galileo
— Jakub Ćwiek, Artur Wawrzaszek, Edward Wawrzaszek