WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Letni deszcz. Sztylet |
Data wydania | 21 października 2009 |
Autor | Anna Brzezińska |
Wydawca | RUNA |
Cykl | Saga o zbóju Twardokęsku |
ISBN | 978-83-89595-57-7 |
Format | 608s. 125×185mm |
Cena | 34,50 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Letni deszcz. Sztylet – fragment 2Anna Brzezińska
Anna BrzezińskaLetni deszcz. Sztylet – fragment 2Było jednak coś jeszcze. Czasami człek mocarny poślizgnie się i na gównie, myślał mściwie dawny zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, a furia wrzała w nim jak szalejowy napar. Sam nie wiedział, w jaki sposób udało mu się wpleść ją na chwilę w moc boga. A wtedy napotkał inną nienawiść, równie silną jak jego własna. • • • Nazywano ich Świętym Hufcem. Kiedy wjeżdżali na bitewne pole, zakuci w lustrzane zbroje i ustrojeni w jabłonne pędy z czystego srebra, nikt nie potrafił ich zatrzymać. Odgrażali się, że choćby niebo zaczęło im się walić na głowy, podtrzymają je kopiami. Teraz, gdy po czterech w szeregu jechali wąskim traktem, wiatr igrał z zielonymi proporcami i szeleścił srebrzystymi liśćmi na pędach jabłoni osadzonych na kulbakach. Konie, potężne i wyszkolone do walki, stąpały równo i spokojnie, a towarzysze tkwili w siodłach w pełnym rynsztunku, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Istotnie, droga wiła się tutaj pomiędzy stromiznami gęsto porośniętymi puszczą, w której bez nijakiego śladu mogło się zapaść kilka dobrych kop chłopa. Jednakże nawet jeśli się tam kryli, z pewnością nie pokwapiliby się do ataku na konną rotę, najznamienitszą w tej krainie i osławioną w licznych bojach tak dalece, że na sam jej widok nieprzyjaciel pierzchał precz. Gdyby unieśli kopie, kołysałyby się nad nimi jak smukła, młoda drzewina – widok dawno nieoglądany w tych stronach, bo spomiędzy wszystkich autoramentów tego właśnie Pomorcy nienawidzili najbardziej. Jeszcze większe wrażenie czyniły proporce. Wtapiały się w zieleń lasu, soczyste i jaskrawe jak świeże liście. Na każdym z nich jak pociągnięte sadzą odcinały się żalnickie kroczące lwy. Niżej było już tylko złoto, srebro i blask. Zbroje, bogate ponad wyobrażenie, z nieodzowną ością, biegnącą w poprzek piersi, żeby ostrza spis i koncerzy ześlizgiwały się z niej bez uszczerbku. Cętkowane skóry lampartów i rysi, narzucone na barki. Szyszaki przyozdobione czaplimi piórami. Pyszne, barwione purpurą ryngrafy na piersiach. Rzędy strojne srebrem i drogimi kamieniami, czapraki tkane błękitem i szkarłatem, jakoby przeznaczono je do świątynnych przybytków, nie zaś na końskie grzbiety. Wszystko lśniło, mieniło się w słońcu. Ktoś za plecami Bogorii westchnął rzewnie. – Synkowie nasi! Szlachcic obrócił się gwałtownie. – Kurwi synkowie – rzucił z pasją – co dla bujdy pozłocistej poszli do zdrajcy na służbę. Wrazi sobie jeden z drugim jabłoniowy chabaź w kuper, rad, że oto się w bohatera przemienił. Niedoczekanie! Pierwej im się te chabazie świeżym kwieciem pokryją. Nikt się nie zaśmiał. Czterech szlachciców, wraz z Bogorią utajonych pomiędzy krzakami nad krawędzią zbocza, w zakłopotaniu odwróciło twarze. Dwóch pozostałych bez skrępowania gapiło się na przeciągający przesmykiem w dole hufiec. Bogoria wykrzywił się kwaśno. Oczy miał nabiegłe krwią, podbite zmęczeniem. – Czego ty od nich chcesz? – Szydło wzruszył ramionami. – Toć każdy jeno nogami przebiera, żeby tam swoich synaczków oglądać, przybranych w błyskotki i pobrzękujących jak żeleźniak łańcuchami na jarmarku. – Et, nie starczyłoby złociszów w mieszkach! – Bogoria zaśmiał się rubasznie. – Wężymord nic darmo nie daje, ani w mordę nawet. Po mojemu tam każda szarża za sutą wioszczynę kupiona albo i lepiej. – A wprzódy inaczej bywało? – Karzeł machnął ręką. – Animusz pański za darmo nie wzbiera, ani o suchym pysku. Szlachcic z namysłem poskrobał się po głowie. – Ich się nie lękam – oznajmił po chwili – jeno tamtych. Istotnie, w dolinie po drugiej stronie Rogonoszy rysowali się już drabowie w brunatnej barwie Wężymorda. Szli ciasno, wedle porządku, nie mieszając szyku. Za nimi majaczyły chorągwie lekkiej jazdy, takoż przyozdobione żalnickimi lwami. – Patrzajcie, jak to się Wężymordowi, psiej jusze, odmieniło. – Bogoria splunął pomiędzy paprocie. – Ledwo poczuł żar przy skórze, a już się niby liszka w lwią skórę okręcił i prawowitego żalnickiego pana udaje, jego znakiem w oczy kłuje. – No, nie wiedzieć jeszcze, pod czyim zadkiem ten żar się w ogień rozpali – zadrwił karzeł. – Wedle mego rachunku kniaź ma po trzykroć więcej żołnierza, niźli wam się udało ściągnąć. – Lezą, ścierwa, jak na weselisko – mruknął ogorzały na gębie szlachcic, niegdyś chorąży z wilczojarskiego zaciągu. – Ani jazdy bokiem nie posłali, coby się sprytnie rozpatrzyła. – A czegóż mają się lękać? – Szydło wykrzywił się szpetnie. – Jaśnie księciu Koźlarzowi ryby już pewnie ślepia wyjadły, Twardokęsek własnym zbójectwem tak zaprzątnięty, że się na druhów w opresji nie obejrzy. Kto zatem Pomorckim drogę zastąpi? Lisy i borsuki? – Borsuki to z takich bardziej wypasionych! – Bogoria z lubością poklepał się po kałdunie. – A i lisy zajadłe jak trzeba, czyż nie tak, mości Liszyco? – zwrócił się do wychudłego szlachcica po swej prawicy. – Znajdzie się tam u was jeszcze kieł ostry na Pomorca? – Znajdzie i żelazny. – Panek pogładził rękojeść karabeli, którą na okoliczność podpatrywania nieprzyjaciela podłożył sobie pod brodę. – Już i pierwej pomorckiej juchy kosztował, a czego raz zazna, tego potem łaknie – dodał butnie. Pozostali ze szlachty milczeli jednak, a na ich twarzach rysowało się zmieszanie. Bogoria zdawał sobie sprawę, że widok pomorckiej armii w pochodzie odebrał im ducha i żadne prześmiewki ani pokpiwania nie zatrą obrazu Świętego Hufca, maszerującego pod starodawnymi żalnickimi znakami. Panowie szlachta niby wiedzieli, że w tej batalii brat stanie przeciwko bratu, syn przeciwko ojcu, bo przecież wielu spośród sąsiadów i pobratymców, czy z chęci zysku, czy ze strachu lub w desperacji, przystało na służbę u Wężymorda. Jednak wcześniej, na Lipnickim Półwyspie i w Wilczych Jarach, gdzie wojna toczyła się od tuzina zim z okładem, wszystko wydawało się mniej prawdziwe. W co drugiej wioszczynie albo i na urzędzie siedział krewniak, wprawdzie opłacany z Wężymordowej szkatuły, ale wszak swe obowiązki względem pobratymców rozumiejący. Wrota tiurmy nocką odmykały się cudownym sposobem, żelazne kajdany same opadały z nóg. Rebelianci też bardzo baczyli, by w pogoni za pomorckim zagonem nie stratować swojakowi kapusty, a w potrzebie potrafili wspomóc go cząstką zrabowanego najeźdźcom dobra. I tak wszystko trwało, niezmiennie od wielu zim. Teraz jednak miało się odmienić i to nie na dobre. – Las tutaj gęsty wokoło. – Liszyca podrapał się po brodzie. – Pewnikiem ichni zwiad pójdzie na zachód, żeby trakt na lipnicką stronę przepatrzyć i starą kapliczkę na zboczu Rogonoszy. Oby się wasi ludzie dobrze pokryli, mości Bogorio. • • • Pan Krzeszcz modlił się z głową nakrytą rąbkiem płótna. Nie potrzebował oczu, by widzieć, jak przeklęci przybliżają się ku nim ze wszystkich stron. Świat wokół chwiał się, chybotał, szukając oparcia i wydało mu się raptem, że góra pod jego stopami jest jak korab, który uniesie ich bezpiecznie ku kryjówce bogini. Tak, niezawodnie tak właśnie miało być. Wyczuł tę pewność w głosie bogini, kiedy odnalazła go znienacka na ścieżce ku Uścieży i wezwała w zupełnie inną stronę. On zaś pospieszył jakoby na weselisko, z tą samą ochotą, z jaką zawsze wypełniał jej wolę. Bo to miała być próba. Ostatnia próba, która dowiedzie, że są godni zabić wiedźmę, która broniła ich pani przystępu na okrwawioną ziemię. Nie bał się. Czyż nie był nagim ostrzem w jej ręce? Mieczem, który wyrąbie drogę poprzez zastępy zdrajców i niewiernych? • • • Krzywy Włokita z odrazą poskrobał się po karku. Ostatni raz doglądał wozów, ukrytych pomiędzy niską sośniną, sprawdzał ładunek i solidność klinów, które podłożono pod koła. Prorok nie lubił, kiedy coś szło nie po jego myśli. A w gniewie nie szczędził nawet najwierniejszych towarzyszy. Krzywy Włokita bynajmniej do nich nie należał. Do sierotek przystał późno, dopiero u schyłku wiosny, kiedy w jego rodzinnych stronach na dobre rozgościła się czerwona zaraza. Uciekł z wyludnionej wioski z jednym syneczkiem, Kiełbieniem, przygłupim na dodatek, pozostawiwszy za sobą niepogrzebane trupy. Głód pchał go naprzód. Między ludzi, w murowane dworce, gdzie zawsze mogła się trafić okazja do napełnienia brzucha. Pod wiekową kapliczką – w gębie posągu nie dało się już dopatrzyć żadnych rysów, ani Bad Bidmone, ani Zird Zekruna – przyłączył się do pochodu pątników. Wieśniacy, biczyskami odganiający ofiary moru, bywali znacznie bardziej łaskawi dla bogobojnych wędrowców. W każdym razie na to liczył, kiedy, powłócząc z wyczerpania nogami, brnął wraz z innymi ku połyskującym cyną dachom klasztoru. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Letni deszcz. Sztylet
— Anna Brzezińska
Kołatka w kształcie łba kota czyli o tym, że nic się nie kończy
— Karina Murawko-Wiśniewska
Wiedźmie kłamstwa
— Anna Nieznaj
Królewny i karliczka
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Listopad 2014
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Paweł Micnas, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski
Gdzie diabeł nie może, tam wiedźmę pośle
— Magdalena Kubasiewicz
Oczy błękitne jak niebo
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Styczeń 2011
— Jędrzej Burszta, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Jak dawniej nie będzie
— Jędrzej Burszta
Chwała ogrodów, błoto i morze
— Michał R. Wiśniewski
Kategoria A
— Michał R. Wiśniewski
Niewielka wojna
— Michał Kubalski