WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Letni deszcz. Sztylet |
Data wydania | 21 października 2009 |
Autor | Anna Brzezińska |
Wydawca | RUNA |
Cykl | Saga o zbóju Twardokęsku |
ISBN | 978-83-89595-57-7 |
Format | 608s. 125×185mm |
Cena | 34,50 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Letni deszcz. Sztylet – fragment 2Anna Brzezińska
Anna BrzezińskaLetni deszcz. Sztylet – fragment 2To, co wydarzyło się później – spieszna rzeź pomorckich kapłanów i ucieszne widowisko, które nastąpiło potem, kiedy grzebano ich w jabłoniowym sadzie – napełniło Krzywego Włokitę nabożnym wręcz podziwem. Bez oporu pozwolił, aby tłum podochoconych piwskiem sierotek zagarnął go i poprowadził do najbliższego pańskiego dworu. Szerokimi z zadziwienia oczami patrzył, jak pachołkowie, którzy próbowali zastąpić im drogę, w kilka chwil zostali posiekani. Z resztą też heretycy uporali się szybko. I żaden ogień nie spadł na nich z nieba, kiedy smagali przy gumnie szlachcica w portkach z czerwonego sukna. Nic nie stało się również następnego dnia, kiedy złupili na dziedzińcu kupieckie wozy. Ani kiedy podłożyli ogień pod klasztorek brunatnych mniszek. Ani gdy na niewielkiej polanie wybili do nogi podjazd rebeliantów. Samego proroka Krzywy Włokita oglądał z rzadka i z daleka. Nie garnął się do słuchania kazań, którymi zaczynano i kończono każdy dzień w obozowisku. Nie wyrywał mu z szat nitek, jak czyniły niektóre z kobiet w przekonaniu, że strzępki odzieży świętego męża strzegą przed zarazą i wszelką ziemską chorobą. Nie próbował się zasłużyć w jego oczach szczególną zajadłością, kiedy gromadzie udało się schwycić żywcem kilku panów albo pomorckich popleczników. Właściwie nie zaprzątał sobie zbytnio głowy całą tą świętą wojną ani powtórnym przyjściem bogini. Grunt, że miał pełny brzuch. I wreszcie nie musiał się o nic troszczyć. Trzymał się blisko koni i teraz, kiedy spomiędzy chaszczy spoglądał na maszerujące w dole wojsko, niepokoił się, czy jego syn zadba odpowiednio o dwie siwe kobyłki, które zeszłej nocy poodbijały sobie kopyta na trakcie. Trupów się nie bał. Zdążył się na nie wystarczająco napatrzeć, kiedy czerwona zaraza rozswawoliła się w jego stronach. Może właśnie dlatego wyznaczono go do tej roboty. Bo nie dopraszał się o nią, wcale nie. Ale skoro już padła na niego, zamierzał wykonać ją wedle swoich sił. Wyczekał, aż prorok – a wyglądał dzisiaj zgoła po pańsku, niczym karmazynowy kogucik w srebrzystym żupanie, purpurowym kontusiku, czapce z czaplim piórkiem i wysokich butach z polerowanej skóry – da znak. Kiedy zaś to nastąpiło, ze spokojem usunął kliny spod kół. Wóz z turkotem potoczył się po zboczu, a za nim kolejne. Krzywy Włokita przyglądał im się z namysłem, jak gospodarz na skraju ścierniska, oceniający swoją pracę. Słońce świeciło mu prosto w oczy. • • • Wedle legendy Bad Bidmone wynurzyła się o poranku z toni rdestnickiego jeziora, świetlista i jasna jak jutrzenka. Zaledwie postawiła stopę na brzegu, słudzy miejscowego władcy postanowili ją pojmać i w pętach zaprowadzić do swego pana. Wówczas bogini uczyniła nieznaczny gest lewą, karzącą dłonią o sześciu palcach i spomiędzy mchów wystrzeliły w górę młode pędy jabłoni. Drzewka rosły i potężniały, a potem na oczach zdumionych pogan przemieniły się w ludzi, uzbrojonych rycerzy. Tak właśnie powstał Święty Hufiec, chluba Bad Bidmone i widzialny znak jej potęgi. Choć ożywieni z jabłoniowego drewna, jego wojownicy na zawsze zachowali już ludzki kształt. Z czasem osiedli w posiadłościach wokół rdestnickiego jeziora i spłodzili synów, dając początek najznamienitszym spośród żalnickich rodów. A ich potomkowie, którzy również jeździli w zastępie bogini, na pamiątkę praojców przyozdabiali swoje zbroje pędami jabłoni, wykutymi w srebrzystej blasze przez kowalskich mistrzów. Żeby one tylko tak cholernie nie zawadzały przy zamachu, pomyślał kwaśno Rytar. Nie miał wyboru. Skoro Wężymord postanowił odnowić Święty Hufiec, w Żalnikach zawrzało jak w ulu, kiedy się weń wrazi dobrze okopcony wiecheć. Oczywiście podkomorzy nie mógł pozwolić, by inni wyprzedzili go w wyścigu do zaszczytów i splendorów. – Kiep, kto od nas mieniłby się godniejszym – oznajmił, z dumą głaszcząc się po brodzie. W głębi ducha gryzł się jednak i martwił. Wieść o niecnym postępku babki, która, pobuntowawszy pół czeladzi, zemknęła do rebeliantów, mogła lada chwila dotrzeć aż na uścieski dwór. Z najmłodszego, durnego potomka zdołałby się jeszcze jakoś wytłumaczyć, wszak nic dziwnego, że dał się smark zbałamucić. Lecz w obłęd babki nikt nie uwierzy. Dlatego podkomorzy modlił się do wszystkich bogów, żeby krewka starowina wnet zdechła, oszczędziwszy mu wstydu i dalszych nakładów, gdyby, bogowie uchowaj, przydybano ją na zbójectwie. I musiał jak najprędzej zatroszczyć się o pierworodnego. Do tej pory Rytar tylko zbijał bąki. Niby jakąś chorągiew dla Wężymorda prowadzał, ale po prawdzie więcej było z tego smrodu niż pożytku. Bo chłopak nie wdał się w rodziciela. Babka mawiała z przekąsem, że nosząc go pod sercem, matka musiała się niezawodnie na woźnego zapatrzyć albo inszego jurystę. Nie wrzała w nim fantazja, z jaką miejscowe niedorostki zasadzały się przy trakcie na przejezdnych kupców, tłukły po mordach chłopstwo i pchały się pod Jastrzębcową komendę, aby w zacnej kompanijce pohulać sobie wreszcie i pogrzeszyć do woli. Rytar, przeciwnie, do ksiąg się garnął i każdy krok po trzykroć szacował. – Jak jakiś serowar albo byle kuśnierz – śmiała się babka, złośliwie spozierając ku mości podkomorzemu, który w takich chwilach odymał się na gębie i czerwieniał jak indor. – Oj, nie z naszej krwi idzie podobna ospałość i pierzchliwość. U nas w rodzie każdy chłop był jak płomień: co w sercu, to na języku, a w ręku szabla goła. No, ale nie wiedzieć, kto się tam u was, ziętaszku umilony, w pergaminach skrywa. Matka Rytara tymczasem płakała po kątach w obawie, żeby syn z nadmiaru wilgotności w umyśle w melancholiję nie popadł albo i, uchowajcież bogowie, w szaleństwo. Sprowadzała nawet do dworu medyków, którzy zaordynowali upust krwi dla oczyszczenia panicza i pozbycia się złych waporów. Kuracja okazała się zawodna, bo w dwa dni po niej znów przydybała pierworodnego z jakimś nadpleśniałym pergaminem w ręku. Wezwano zatem następnego doktora, a potem jeszcze jednego, aż wreszcie nieszczęsny młodzian pojął, że pierwej wykrwawi się jak wieprzek niźli jego czcigodna rodzicielka zrezygnuje z prób ocalenia mu życia. Dlatego nie burzył się, kiedy ojciec postanowił go wyprawić do Uścieży. Zresztą i tak nikt by go nie słuchał. Właściwie wygnanie na dwór Wężymorda miało i swoje dobre strony. Tutaj nikt nie dybał na niego z nożykiem do otwierania żył, a wielka biblioteka w północnym skrzydle cytadeli stała otworem. Co więcej, często zaglądał tam sam kniaź, zatem brzydka skłonność synalka, która niegdyś stanowiła w oczach rodzica skazę na honorze rodziny, obecnie wydawała się jakby bardziej znośna. I tylko niekiedy ojciec błagał w listach, żeby się Rytar, chociażby z musu, upił w towarzystwie kamratów i zgrał do nich w karty, bo inaczej przylgnie do niego miano skąpca i mizantropa. Powołanie Świętego Hufca okazało się odpowiedzią na modły pana podkomorzego także i w tym względzie, bo w oddaleniu od ukochanej biblioteki chłopak pił i hulał jako reszta. Ale kiedy Rytar jechał teraz w promieniach wiosennego słońca, całe połyskliwe i zbrojne ochędostwo na grzbiecie gryzło go i uwierało jak nieczyste sumienie. Wiedział, że większość jego towarzyszy nigdy dotąd nie oglądała krwawego pola. Ich szkolenie trwało nie dłużej niźli cztery niedziele – dość, by zapamiętali swoje miejsce w szyku i nauczyli się umocować kopię w tulejce. Jednak niewiele więcej. Nic nie uzasadniało wystawienia Świętego Hufca jako przedniej straży. Zwłaszcza tutaj, na przedpolu Wilczych Jarów, gdzie w każdym wykrocie należało się spodziewać zasadzki. Zastanawiał się, czy nie zdradzić się ze swoimi wątpliwościami przed rotmistrzem. Ale Pociej był tak wzruszony, tak dogłębnie przejęty powierzoną mu misją, że Rytar nijak nie potrafił zepsuć starowinie radości. Gryzł się zatem i dręczył w samotności, osobliwie odkąd szpica armii weszła głęboko w gardziel Rogobodźca, skąd wąskim przesmykiem mieli się przedostać prosto ku Wilczym Jarom. I moim ziomkom, pomyślał, zwilżając czubkiem języka popękane wargi. Spomiędzy tych, z którymi nadmuchiwał żaby dymem i podkładał zaskrońce w kaplicy świątobliwych panienek, przemożna część zbiegła do rebeliantów. Miał nadzieję, że nadejście pomorckiej armii natchnęło ich puste łepetyny tą prostą myślą, że należy siedzieć w krzakach, póki się wszystko nie uspokoi. Zdążył jednak poznać szczerych wilczojarskich patriotów wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie przepuszczą okazji do godziwej awantury. Po prostu nie leżało to w ich naturze. Oby tylko ojcu udało się na czas przydybać Nieradzica, pomyślał. Byłoby żal smarkacza. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Letni deszcz. Sztylet
— Anna Brzezińska
Kołatka w kształcie łba kota czyli o tym, że nic się nie kończy
— Karina Murawko-Wiśniewska
Wiedźmie kłamstwa
— Anna Nieznaj
Królewny i karliczka
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Listopad 2014
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Paweł Micnas, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski
Gdzie diabeł nie może, tam wiedźmę pośle
— Magdalena Kubasiewicz
Oczy błękitne jak niebo
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Styczeń 2011
— Jędrzej Burszta, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Jak dawniej nie będzie
— Jędrzej Burszta
Chwała ogrodów, błoto i morze
— Michał R. Wiśniewski
Kategoria A
— Michał R. Wiśniewski
Niewielka wojna
— Michał Kubalski