Od czasu do czasu trzeba urozmaicać sobie literacki jadłospis. Jak to w życiu – mimo że najbardziej lubimy pizzę, czasami trzeba spróbować czegoś innego, choćby tak nieapetycznego i obrzydliwego jak ostrygi. Podobnie w literaturze – choć każdy normalny czytelnik najbardziej lubi fantastykę, od przypadku można sięgnąć po coś z głównego nurtu.
Maciej Guzek
Od czasu do czasu trzeba urozmaicać sobie literacki jadłospis. Jak to w życiu – mimo że najbardziej lubimy pizzę, czasami trzeba spróbować czegoś innego, choćby tak nieapetycznego i obrzydliwego jak ostrygi. Podobnie w literaturze – choć każdy normalny czytelnik najbardziej lubi fantastykę, od przypadku można sięgnąć po coś z głównego nurtu.
rys. M. Fitzner
Kierując się tą zasadą, przeczytałem książkę niefantastyczną – jednocześnie autora na tyle znanego, że, sądziłem, jakoś przez to przebrnę. Wiecie, jak z tymi ostrygami – jeśli już muszę je jeść, wolę, by serwował je kucharz o znakomitej renomie, w dobrej restauracji.
Ale bywa, że sława kucharza i restauracji okazuje się całkiem niezasłużona, a danie, na które ostrzymy sobie zęby, jest mocno przereklamowane. Coś podobnego miało miejsce w przypadku tej powieści.
Od tej renomy muszę zacząć – wynika ona chyba tylko i wyłącznie ze snobizmu czytelników i jeszcze większego snobizmu krytyków. W myśl zasady: jeśli coś jest nudne, przegadane i mówi o cierpieniu, to jest to ambitne.
Sic!
Trzeba przyznać otwarcie, książka spełnia jeden z wymienionych przeze mnie warunków – to nudna powieść. Ok., nie oczekuję od autora, żeby konstruował fabuły na miarę George’a R. R. Martina, ale gdyby chociaż była to klasa Jarosława Grzędowicza! Tymczasem w recenzowanej powieści brak jest jakiejkolwiek intrygi, która mogłaby wzbudzić nasze żywsze zainteresowanie – nie znajdziemy tam spisków, podwójnych agentów, przemyślanych zdrad, gry wywiadów; walka o władze strywializowana została do opisu sporu o przywództwo nad bandą obdartych partyzantów, a wszelkie sceny akcji opisane są w sposób tak niemrawy i rozwlekły, że wywołują przeciągły ziew. Dotyczy to również scen walk – potencjalnie bardzo interesujących, lecz zmarnowanych przez autora.
W lekturze nie pomaga również to, że od samego początku łatwo możemy domyślić się, jak książka się skończy! (Jak również tego, że skończy się źle – kolejny schemat powielany w prozie głównego nurtu, pamiętacie książkę, która kończyłaby się szczęśliwie?).
Jednak prawdziwym skandalem jest brak researchu – autor w kilku przypadkach myli się, prezentując swoje dyletanctwo, jeśli chodzi o uzbrojenie, wyposażenie czy warunki życia już to partyzantów, już to oddziałów Franco. Na przykład w jednej ze scen mowa o tym, że bohaterowie palą papierosy rosyjskie, które są długie i cienkie – jest to oczywista bzdura i anachronizm, w tamtych czasach podobnych papierosów przecież nie wytwarzano! Podobnie jeśli chodzi o ruchy wojsk – wprawdzie autor asekurancko nie opisuje dokładnie ruchów armii i tego, jak kształtował się front, jednak uważna lektura książki pozwala stwierdzić, że dość mocno mijał się z prawdą, a front w rzeczywistości musiał przebiegać inaczej! Tak, dobrze czytacie, moi drodzy. Sic! Wiedza, którą powinien posiadać każdy ośmiolatek, jakoś nie dotarła do pana autora!
I taki ktoś dostał Nobla… (czasami śmieją się z nas, fantastów, że wszystko przypisujemy spiskom głównonurtowców, ale jak wytłumaczyć inaczej podobny skandal?)
Najgorsze jest jednak to, że podstawowe założenie, na którym osnuta została cała akcja powieści, jest wyssana z palca. Myślę, że nie będzie to wielki spoiler, jeśli w kilku słowach napiszę o co chodzi: główny bohater, współpracujący z hiszpańską komunistyczną partyzantką (Amerykanin, sic!, już sam ten fakt jest mało wiarygodny), ma za zadanie wysadzić most o istotnym znaczeniu strategicznym dla sił rewolucji. Wysiłki skierowane na ten cel stanowią oś wydarzeń powieści. I tu tkwi podstawowy błąd – na podstawie zawartych w książce opisów mostu sporządziłem mianowicie rysunek techniczny rzeczonego mostu. Zestawiając to z informacjami na temat tego, jaką ilością materiałów wybuchowych dysponował główny bohater łatwo można stwierdzić, że nie pozwalała ona na wysadzenie mostu.
Sic!
Sic!
Prowadzi to do prostej konkluzji – cała akcja była niepotrzebna, od samego początku wyssana z palca i w rzeczywistości nie mogła się wydarzyć. Stąd akcja książki jest czysto teoretyczna – jakie to typowe dla główno nutowych pisarzy, którzy nie mają zielonego pojęcia o czym piszą (BTW, ciekaw jestem, czy autor kiedykolwiek był w Hiszpanii, szczerze mówiąc, nie wydaję mi się…).
Opisywany błąd dobrze obrazuje największą słabość autora – brak pieczołowitości w konstruowaniu powieściowego świata. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, bardziej wiarygodny wydaje się czytelnikowi świat przedstawiony przez Feliksa W. Kresa w jego cyklu o Szererze niż świat powieści (mimo, że to przecież ta ostatnia książka opisuje rzeczywistość). W rezultacie czytelnik nie może „zawiesić niewiary” i skupić się na śledzeniu akcji.
Dodatkowo, książka jest ewidentnie przegadana – ogromne partie książki zajmują jałowe dyskusje pomiędzy partyzantami, nie prowadzące do żadnych konkluzji, niczego nie wnoszące ani do akcji, ani do opisu świata przedstawionego. Trudno się to czyta, zwłaszcza, że autor to nie Sapkowski, dialogi nie są dowcipne, nie skrzą się aluzjami, a rozmowy to niestety nie wyrafinowana szermierka słowna, jaką na przykład prowadziła Yennefer z Vilgefortzem czy Szarlej z Reynevanem. Jedyna aluzja literacka, jaką wyłapałem, to nazwisko głównego bohatera – nawiązuje ono do autora monumentalnego cyklu Koła Czasu – Roberta Jordana. Niemniej, żart ten nie jest specjalnie śmieszny ani wyszukany – żeby nie sięgać wciąż do Sapkowskiego, powiem, że dużo bardziej zabawne nawiązania znajdziecie w cyklu o Lokim autorstwa Kuby Ćwieka.
Trudno też uwierzyć w motywacje bohaterów – na przykład postawa Marii, ochoczo wskakującej do łóżka Roberta Jordana po bardzo krótkiej znajomości – wziąwszy pod uwagę to, że akcja dzieje się w latach 30., a zatem szmat czasu przed rewolucją seksualną, takie zachowanie wydaje się całkowicie nieprawdopodobne! (sądzę, że autor za pomocą tej sceny chciał zdobyć nastoletnich czytelników, spragnionych scen seksu – niemniej, jeśli mam być szczery, to sama scena seksu niespecjalnie powala, czytałem dużo lepsze, choćby u Konrada Lewandowskiego).
Wprawdzie widać pewien potencjał, który każe przypuszczać, że gdyby autor bardziej się postarał, mógłby zrobić z tej książki powieść jeśli nie wybitną, to przynajmniej niezłą. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że sam nasz stary autor miał pewien potencjał. Ba, gdyby jeszcze pisał, to kto wie, może doczekalibyśmy się czegoś naprawdę interesującego. Ale autor już pisać nie może (umarł) i skazani jesteśmy niestety na to, co pozostawił – a to, jak się rzekło, nie jest klasa ani Martina ani Eriksona (że już o Dukaju litościwie nie wspomnę). Zatem jeśli ktoś chce podbudować swoje ego, trochę pozadzierać nosa i posnobować się na „głównonurtowca”, może przeczytać tę powieść. Moim zdaniem jednak znacznie lepszym pomysłem będzie poświęcić ten czas na ostatni zbiór Wegnera – tak się powinno pisać, drogi panie autorze!
Maciej J.J. M.C. A.C.D.C. F.M.C.G. W.T.O. G.M.O. O.E.C.D. Guzek
PS. Oczywiście, wszystkie niezgodności faktograficzne, o których piszę wyżej zmyśliłem na potrzeby mojej „recenzji”: nie mam pojęcia, jak w rzeczywistości przebiegał front, nie obliczałem wytrzymałości mostu, a tym bardziej nie mam pojęcia, jakie wówczas produkowali papierosy.
Zaskoczony recenzją? Domyślasz się, jaka powieść jest opisywana, ale coś ci nie gra? Przeczytaj najpierw wprowadzenie Anny Brzezińskiej, a dowiesz się, o co chodzi w tej zabawie!
Moim zdaniem najfajniejsze z dotychczasowych - celnie piętnuje internetowe recenzenckie zwyczaje (których oczywiście w "Esensji" nie ma, he he). Sic! Sic!