„Kamieniołom Cezanne’a” Barbary Corrado Pope to rzecz przyjemna i do zapomnienia, jedna z tych powieści, które po niedługim czasie blakną w pamięci, aż ostatecznie całkowicie z niej znikają, choć w trakcie lektury przynoszą sporo satysfakcji.
Grzegorz Krzymianowski
Wrobić Cézanne’a
[Barbara Corrado Pope „Kamieniołom Cézanne’a” - recenzja]
„Kamieniołom Cezanne’a” Barbary Corrado Pope to rzecz przyjemna i do zapomnienia, jedna z tych powieści, które po niedługim czasie blakną w pamięci, aż ostatecznie całkowicie z niej znikają, choć w trakcie lektury przynoszą sporo satysfakcji.
Barbara Corrado Pope
‹Kamieniołom Cézanne’a›
Niebezpiecznie dla autora jest zanadto rozbudzić apetyty potencjalnego odbiorcy. Jeśli książka obiecuje zbyt dużo w stosunku do swej zawartości, rozczarowanie może być wprost proporcjonalne do czytelniczych oczekiwań. W przypadku „Kamieniołomu Cezanne’a” Barbary Corrado Pope o zawodzie nie ma raczej mowy, po lekturze pozostaje jednak niedosyt, ponieważ amerykańska pisarka w debiucie nie wykorzystała wszystkich potencjalnych możliwości swego godnego uwagi konceptu. A pomysł miała przedni – poprowadzić historię kryminalną w dziewiętnastowiecznej scenografii francuskiej prowincji, eksponowane role powierzyć zaś Paulowi Cézanne i Emilowi Zoli. Któż ostatecznie w tych plotkarskich czasach nie chciałby ujrzeć geniusza pokalanego posoką swoich ofiar?
Jak to wypada w praktyce? Akcja zawiązuje się szybko i bez niedopowiedzeń – w kamieniołomie zostają znalezione zwłoki pięknej, miedzianowłosej Solange Vernet, osóbki w małomiasteczkowej opinii dość podejrzanej, bo o niejasnej przeszłości, a do tego z wybitnie emancypacyjnymi skłonnościami; zamiast męża ma kochanka, czyta Darwina, a nie Biblię, i do tego jest jeszcze zamożna.
Z racji okresu urlopowego sprawą musi zająć się niedoświadczony i wrażliwy młodzik, dopiero startujący do kariery sędziego. Bernard Martin to, jak samokrytycznie określa się w chwilach upadku ducha, „żółtodziób, oferma”, ale za to zbiór cnót – człowiek inteligentny, wrażliwy na los pokrzywdzonych, kobiet i innych nieszczęśników. Rozumie się samo przez się, że choćby dlatego jego misja musi zakończyć się sukcesem – takich sympatycznych chłopców autorzy rzadko kiedy zostawiają na lodzie. W śledztwie pomaga mu doświadczony i polujący na awans inspektor Albert Franc, typ całkowicie antypatyczny, brutal i mizogin, który w przeciwieństwie do swego młodego przełożonego „miał do czynienia ze śmiercią i potrafił zachować obojętność na jej widok”.
Reguły gatunku zostają oczywiście zachowane – mamy podejrzanych (jednym z nich jest Paul Cézanne), z których każdy posiada dobry motyw, by dopuścić się morderstwa, mamy też klucz do rozwiązania zagadki w postaci odkrywanej przed nami z wolna tajemnicy powabnej Solange. I mamy zaskakujące – choć niewystarczająco zaskakujące, by zachwycić się biegłością, z jaką autorce udało się nas wywieść w pole – rozwiązanie.
To kryminał w coraz rzadziej, mam wrażenie, spotykanym gatunku – nie epatujący brutalnością, krwią, kolejnymi wybebeszonymi trupami, makabrycznie pokiereszowanymi ciałami, psychopatycznymi, dyszącymi żądzą krwi seryjnymi mordercami. Nie uświadczymy tu ani zawrotnego tempa, ani trików rodem z hollywoodzkich thrillerów. Intryga rozwija się dość leniwie, stopniowo, z rozdziału na rozdział, z dnia na dzień, bez nadzwyczajnych zwrotów akcji, co może, przyznajmy, razić, zwłaszcza tych, którzy po kryminale oczekują ciągłych erupcji napięcia.
Równie ważna co kryminalna intryga – a może nawet ważniejsza – jest tu warstwa psychologiczna. To, co najważniejsze – i najciekawsze – w tej powieści rozgrywa się nie na zewnątrz, lecz w głowach bohaterów. Pope sprawnie rysuje ich charaktery – poszczególne postacie są wyraziste i łatwo zapadają w pamięć. To zresztą także ich słabość; co bardziej wybrednym odbiorcom może przeszkadzać nieco brak subtelniejszego zniuansowania – dobro jest tu oddzielone od zła grubą krechą, czarne charaktery nie maskują się specjalnie, a owieczki pozostają prawe i czyściutkie, jakby pozowały do bożonarodzeniowych obrazków. Ale, ostatecznie, to nie „Zbrodnia i kara” – po tego typu lektury nie sięga się z myślą o intelektualnym katharsis, lecz by spędzić miło trochę wolnego czasu.
Jeśli chodzi o konstrukcję psychologiczną postaci, zdecydowanie najciekawiej wypada tu ten, który w powieści pełni niejako funkcję reklamową, wielki Paul Cézanne. W ujęciu Pope to nie malarz, którego znamy, ów monument z podręczników historii sztuki, lecz człowiek „przyzwyczajony do powszechnego niedowiarstwa i niezrozumienia”, czterdziestopięcioletni artysta szamoczący się z samym sobą i swymi ambicjami, rozczarowany i sfrustrowany daremną pogonią za swą malarską wizją, artysta nieomal przegrany, który „na twarzy miał (…) wypisane odrzucenie, upokorzenie i żal”.
Barbara Pope jest wykładowcą i naukowcem zajmującym się społeczną historią Europy – i doskonale to widać w jej literackim debiucie. Akcja, osadzona na francuskiej prowincji, obudowana jest skrupulatnie w detal z epoki, nie wyłączając sporów, które ówcześnie zajmowały umysły ludzi. Rysunek zapyziałej, ultrakonserwatywnej, bigoteryjnej dziury jest przekonujący – w Aix, które było wzorem dla powieściowego Plassans Zoli, panuje „ludzka małostkowość połączona z drobnomieszczańską chciwością pod butem snobistycznych niedobitków upadłej arystokracji.” Duszna atmosfera małego miasteczka, to piekiełko wzajemnego podglądactwa i plotki, wypada tu naprawdę realistycznie – przyzna to każdy, kto żył kiedykolwiek w podobnym miejscu.
Rzuca się też w oczy (trochę waham się przed tym, co zaraz napiszę, żeby nie zostać posądzonym o płciowy atawizm), że to książka, która wyszła spod ręki kobiety. A po czym niby widać? Nie po tym bynajmniej, że zbrodnie są tu dyskretne, a ich opisy nie wywracają żołądka na drugą stronę, bo kto sięgnął choćby po taką Ted Gerritsen, ten wie, że taplanie się w bebechach i rozprutych wnętrznościach to nie tylko męska domena. Ale już lekki konik na punkcie emancypacji i zasadnicza antypatia, z jaką autorka traktuje męskich bohaterów, wskazują na gorejący płomień ideologii. Kobieta jako zniewolona ofiara, mężczyzna w roli sadystycznego kata – tego wrażenia nie eliminuje postać wprowadzonego jakby dla równowagi młodego sędziego, Bernarda Martina, duszy czystej i szlachetnej, człowieka wyzwolonego z okowów płciowych przesądów.
Podsumowując; „Kamieniołom Cezanne’a” to rzecz przyjemna i do zapomnienia, jedna z tych powieści, które po niedługim czasie blakną w pamięci, aż ostatecznie całkowicie z niej znikają, choć w trakcie lektury przynoszą sporo satysfakcji. Innymi słowy – sprawna robota, choć pozbawiona błysku, który sprawia, że książka wytrzymuje próbę czasu.