Z książkami takimi jak „Single+” Dawida Kornagi nie potrafię się jakoś ułożyć; niby historia się plecie, rzeczy się dzieją, kopulacje zachodzą, odurzacze działają, fraza bogata i fantazyjna – a mnie się lepią powieki i ogarnia wrażenie, że wiem, czego się spodziewać.
Grzegorz Krzymianowski
Banał, banał, znowu banał
[Dawid Kornaga „Single+” - recenzja]
Z książkami takimi jak „Single+” Dawida Kornagi nie potrafię się jakoś ułożyć; niby historia się plecie, rzeczy się dzieją, kopulacje zachodzą, odurzacze działają, fraza bogata i fantazyjna – a mnie się lepią powieki i ogarnia wrażenie, że wiem, czego się spodziewać.
Książki zwykle szukają swoich odbiorców, wdzięczą się do nich w nadziei, że trafią pod odpowiednią strzechę. Jeśli im się uda – zyskują uznanie, jeśli nie – ich los jest nie do pozazdroszczenia. „Single+” Dawida Kornagi, autora podejrzanie płodnego, należą właśnie do tej kategorii – powieści uganiających się za odpowiednim czytelnikiem. I to zarówno ze względu na to, o czym autor pisze, jak i z przyczyn formalnych. Kornaga bowiem portretuje specyficzny medialno-artystowski światek warszawki, którego nadrzędną regułą jest przesyt i przegadanie.
Pech chciał, że trafiło na mnie – niepoprawnego literackiego konserwatystę, który główny defekt współczesnej literatury polskiej dostrzega w jej skłonności do nieopanowanego gadulstwa. Dlatego z „książkami takimi jak „Single+” nie potrafię się jakoś ułożyć, dojść z nimi do porozumienia. Niby wszystko z dziełem Kornagi w porządku – historia się plecie, rzeczy się dzieją, kopulacje zachodzą, odurzacze działają, fraza bogata i fantazyjna – a mnie się lepią powieki i ogarnia wrażenie, że wiem, czego się spodziewać – zarówno fabularnie, jak i stylistycznie.
W obrazie Kornagi nie ma niczego, czego nie spodziewałbym się po portrecie dobrze lub świetnie zarabiających, mieszkających i żyjących po „celebrycku” stosunkowo młodych ludzi, którzy załapali się na sukces finansowy kosztem… No właśnie – czego? Życia osobistego? Rodzinnego szczęścia? Niespełnionych ambicji? Trudno powiedzieć, bo bohaterowie powieści rejestrują jedynie swe życiowe rozstrojenie, jakby zaprzątał ich wyłącznie własny upadek. „Jesteśmy pokoleniem pazernych konsumentów, skarbonkami bez dna, trywialnymi hedonistami, pisze dzień w dzień prasa krytyczna, lewicowo-prawicowa. I od czasu do czasu ma rację. Z tym, że sami piszący nie stanowią wyjątku. W tym pazernym konsumeryzmie, banał, banał, znowu banał, tak nieustępliwie, z przyzwyczajenia otwieramy swoje paszcze, że zapominamy, po co je właściwie otwieramy, w jakim konkretnie celu.”
Wielość typów, które opisuje Kornaga, okazuje się pozorna – trudno bowiem dostrzec jakąkolwiek psychologiczną różnicę między menażerią zgromadzoną w „Singlach+”. Jest tu Krystian, freelancer i moczymorda, który nieumiarkowanie szafuje swoim nasieniem i talentem („Oto ja – wyznaje – niespełnione marzenia plus woreczek foliowy wypełniony paroma wartymi wymiocin dokonaniami”). Są imponująco elokwentne kobiety, których biusty – naturalnie lub wskutek pewnych chirurgicznych zabiegów – dorównują obfitością ich intelektom (nadto owe panie, w zupełnej niezgodzie z ich wybujałym i niezdrowym trybem życia, posiadają nadzwyczajną łatwość do zachodzenia w ciążę). Jest obowiązkowy gej, z odziedziczonym po jednym z kochanków „śmiertelnym testamentem” w postaci HIV. I jest – jakby dla kontrastu – diler, dla którego szczytem szyku jest garderoba Nike i wycieczka do Grecji.
Wszystkie te postacie tchną beznadzieją, są puste, wydrążone z celu jak afrykańskie studnie w czasie kanikuły, przepuszczające przez palce zarówno odpowiednio pokaźne sumy, jak i swoje życia. „Nieważkość jest stanem dla wybranych. Miłości mi trzeba, miłości ciszy, pustelnia moja upragniona” – rzecze gej, a jego inwokację powtarzają w różnych wariantach pozostali bohaterowie. Ich monologi bowiem, zarówno w formie, jak i treści, są nużąco do siebie podobne – nawet diler posługuje się wymyślnymi metaforami, pomiędzy którymi od czasu do czasu, jakby dla podkreślenia swych proletariackich korzeni, z trudem upycha jakieś przekleństwo.
„Wszędzie opary. Jak nie wewnątrz (…), to na zewnątrz – wszędobylskie wyziewy z miejskich kanałów (…) Płodzę poezję z nieczystości, czyż to nie upojne?” – mówi jedna z postaci Kornagi, a ja mam wrażenie, że można te słowa potraktować jako rodzaj autorskiego manifestu. Gadanina, ględzenie, wylewający się z każdej strony słowotok, nachalny i ogłuszający, męczy swą powtarzalnością i – mimo swych artystycznych ambicji – podobieństwem do naszej językowej rzeczywistości. Proza ta pełna jest słów zbędnych, nadmiaru, jakby kolejni narratorzy, zniewoleni siłą ciężaru własnych monologów, nie potrafili powstrzymać się przed wypluciem następnego zdania. Wywody bohaterów brzmią jednako, jakby wszyscy byli braćmi bliźniakami wydanymi na świat przez to samo łożysko.
Być może właśnie taką ambicję miał autor – uchwycić wspólny rys tych teoretycznie różnych, w praktyce zaś jednolitych egzystencji toczonych od rautu do rautu, od popijawy do popijawy i od jednego przelotnego bzykania do kolejnego.
Do mnie – nie singla i nie mieszkańca Warszawy – te wielkomiejskie bóle nie trafiają. Nuży mnie ten najarany, nawalony, naszprycowany świat medialnej socjety i jego pseudoproblemy. Nadużywam zaimków osobowych – „mnie”, „ja” – ale to nie egotyzm kieruje mną w tym wypadku, lecz świadomość, że to, co wydaje mi się wadą „Singli+”, dla wielu odbiorców będzie prawdopodobnie ich zaletą. Spodziewam się, że znajdzie się spore grono odbiorców – ostatecznie żyjemy podobno w czasach ogólnego rozchełstania wartości – którzy rozsmakują się w tej powieści i odnajdą w niej to, czego ja nie jestem w stanie dostrzec.