Czasem podczas czytania, na zanurzonego w świecie z papieru i wyobraźni czytelnika opada zrozumienie. Nawała faktów i zdarzeń zatrzymuje się, strumień akcji spowalnia, przez moment nasza uwaga nie jest skupiona na bohaterach, bo smakujemy zupełnie nową potrawę, którą nam autor zgrabnie podsunął pod nos. Splótł bowiem czarodziej pióra dotychczasowe wątki, niezrozumiałe częstokroć, w nową fascynującą całość, olśnił nas wizją, jakiej w najśmielszych snach nie przewidywaliśmy.
Lód, lud, brud i smród
[Steven Erikson „Wspomnienie lodu: Cień przeszłości”, Steven Erikson „Wspomnienie lodu: Jasnowidz” - recenzja]
Czasem podczas czytania, na zanurzonego w świecie z papieru i wyobraźni czytelnika opada zrozumienie. Nawała faktów i zdarzeń zatrzymuje się, strumień akcji spowalnia, przez moment nasza uwaga nie jest skupiona na bohaterach, bo smakujemy zupełnie nową potrawę, którą nam autor zgrabnie podsunął pod nos. Splótł bowiem czarodziej pióra dotychczasowe wątki, niezrozumiałe częstokroć, w nową fascynującą całość, olśnił nas wizją, jakiej w najśmielszych snach nie przewidywaliśmy.
Steven Erikson
‹Wspomnienie lodu: Cień przeszłości›
Czasem podczas czytania, na zanurzonego w świecie z papieru i wyobraźni czytelnika opada zrozumienie. Nawała faktów i zdarzeń zatrzymuje się, strumień akcji spowalnia, przez moment nasza uwaga nie jest skupiona na bohaterach, bo smakujemy zupełnie nową potrawę, którą nam autor zgrabnie podsunął pod nos. Splótł bowiem czarodziej pióra dotychczasowe wątki, niezrozumiałe częstokroć, w nową fascynującą całość, olśnił nas wizją, jakiej w najśmielszych snach nie przewidywaliśmy.
Taką przyjemną niespodziankę sprawił nam Steven Erikson w swojej najnowszej powieści „Wspomnienie Lodu”, podzielonym niestety na dwie części (nie marudzę na wydawcę, po prostu wolałbym mieć już w rękach całość) trzecim tomie „Malazańskiej Księgi Poległych”. Cykl, już do tej pory wysokooktanowy, wskoczył na nowe obroty, kiedy pisarz postanowił objawić nam sens i przeszłość stojącą za jego Domami i Grotami, kiedy wyjaśniło się, czym jest Sen Pożogi i kiedy… No, jest takich momentów kilka. Do tej pory były to jedynie pomysłowe szczegóły, miłe i zręczne, ale raczej przyprawy, niż fabularne mięso. Objawienie doprawdy zapiera dech w piersiach. Szczegółów nie podam, smakujcie sami, ale dla naprowadzenia wspomnę, że Erikson jest z zawodu archeologiem.
Autor pisze, za co cześć mu i chwała, mając w głowie plan. Metodycznie wyjmuje z kieszeni fakt za faktem zadziwiając pomysłowością i głębią spojrzenia. Chociaż to wspaniałe i zaskakujące zarazem, że Malazańska Księga Poległych zdaje się być dziełem już dawno w głowie pisarza powstałym i wypieszczonym, to najniezwyklejsze jest jednak to, że Erikson wyrzuca z siebie te wszystkie pomysły, zalewa wręcz nimi czytelnika i zupełnie się nie przejmuje, że to dopiero trzeci tom z zapowiedzianych dziesięciu. W czasach Roberta Jordana umiejętność, chęć właściwie, pisania kompaktowego, pisania naładowanego akcją i pomysłem niczym Dworzec Centralny bezdomnymi, jest rzadka, zbyt rzadka. Niewielu ma w sobie śmiałość tworzenia tego, co zamierzyło, bez oglądania się na spustoszenia, jakie można by uczynić w portfelach czytelnika wydłużeniem cyklu. Miejmy nadzieję, że Steven Erikson utrzyma swój poziom i swoją pisarską siłę, czego mu chyba wszyscy jego fani życzą.
Czym by tu jeszcze zachęcić… Magia. Nie chodzi tu tylko o jej wymyślność, ale przede wszystkim o jej wszechobecność. Zbyt wiele jest książek, gdzie faceci z brodami i w kapeluszach rzucają w siebie płomieniem (błyskawicą, zimnem, guzikami, podstarzałym jogurtem, wybierzcie sami). Natomiast niewiele jest książek, gdzie rzucenie czaru jest opcją naturalną i całkowicie w świetle wydarzeń i historii zrozumiałą. Gdzie kula ognia nie jest jedynie nieco bardziej skomplikowanym pistoletem, ale umiejętnością wynikającą logicznie z konstrukcji świata. Erikson przepoił powieści z cyklu „Malazańskiej Księgi Poległych” nadprzyrodzonością, bogów jest tam więcej, niż Niemców na Majorce, a co najważniejsze, granice między człowieczeństwem a boskością są bardzo płynne. Zostać bogiem wcale nie jest trudno, powiem więcej – czasem nawet zbyt łatwo.
Steven Erikson
‹Wspomnienie lodu: Jasnowidz›
Tempo. Wojna rwie cały świat, przelatuje w górę i w dół kontynentu, sojusze powstają, przeżywają chwile trudności i znowu się rozpadają. Wielkie bitwy przeplatają się z pojedynkami w małej skali, a między nimi autor zaprasza do dialogów, które naprawdę konstruować potrafi, wzruszając i rozśmieszając czytelnika w zależności od potrzeby. Zza pleców postaci szczerzy zaś swoje zęby historia, stara, mroczna i pełna wydarzeń, których nieznajomość może mieć bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Bohaterowie muszą jednocześnie opędzać się od niebezpieczeństw obecnych i rozszyfrowywać zagadki sprzed setek tysięcy lat.
Bohaterów jest zaś wielu, a wszyscy zwyczajni niezwyczajni. Bo tymi, których oczy są dla nas bramą na świat, są zwykli ludzie, którzy mieli jednak nieszczęście wpakować się w niezwykłe wydarzenia. Pchają swoje życiowe taczki, robią, co muszą, czasem – jeżeli mają dużo szczęścia – to co chcą i próbują wytyczyć sobie drogę pośród wydarzeń. Erikson życia im nie ułatwia, bo zmienia ich, przeistacza, wiąże ich wybór nie tyle z pytaniem „Co zrobić?”, co z pytaniem „Kim się stać?”. Świat widziany oczyma takiego, dajmy na to, Toca Młodszego, zupełnie inaczej wygląda na początku „Wspomnienia lodu”, niż na jego końcu. Uwagę należy tu zwrócić na świetne panowanie, jakie autor ma nad swoim tekstem – przechodzenie od postaci do postaci, skoki od jednego bohatera do drugiego, związane z tym zmiany w wyrażaniu się, ocenie wydarzeń, rytmie pisania mogą, skreślone niewprawną ręką, razić. Erikson i z tej próby wychodzi zwycięsko.
Jeśli ktoś lubi, to zapewniam, że we „Wspomnieniu lodu” (jak i w całej „Malazańskiej Księdze Poległych”) nie zbraknie scen drastycznych i okropnych. Wybuchy okrucieństwa portretowane przez Stevena Eriksona są arcydziełami, ohydnymi, ale jednak arcydziełami. Smród, krew, gangrena, wnętrzności, tego ci dostatek. Obcinane są chyba wszystkie możliwe członki, a może i jakieś dodatkowe by się znalazło. Cóż, skoro świat maltretowany jest wojną, to fakt ten musi znaleźć odbicie w stosunkach międzyludzkich. Tym, którzy jeszcze nie czytali, radzę się zastanowić, czy chcą wiedzieć co oznacza nazwa „Dzieci Martwego Nasienia”. Jednak książka nie epatuje sadyzmem, lecz pokazuje go jako integralną część toczonego chorobą świata. Więcej – ludzka podłość potrafi mieszać się z ludzką wielkością, jak to zwykle w życiu bywa.
„Wspomnienie lodu”, jak już się rzekło, jest tomem, w którym parę kurtyn spada, ale nie ma obaw, pojawiają się nowe. Łatwość, z jaką Erikson wprowadza nowe krainy, nowych bohaterów i nowe historie, bardzo dobrze wróży na przyszłość. Proponuję więc zaopatrzyć się w „Malazańską Księgę Poległych” i czytać, czytać, bo fantasy jest to oryginalna i wciągająca.