José Rodrigues dos Santos deklaruje, że wszystkie detalicznie opisane w „Kodeksie 632” dokumenty i materiały źródłowe istnieją w rzeczywistości oraz zapewnia o faktograficznej dokładności danych historycznych. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to można to uznać za zaletę tej powieści. Zaletę, dodajmy, jedyną.
Najgorsza książka roku
[José Rodrigues dos Santos „Kodeks 632” - recenzja]
José Rodrigues dos Santos deklaruje, że wszystkie detalicznie opisane w „Kodeksie 632” dokumenty i materiały źródłowe istnieją w rzeczywistości oraz zapewnia o faktograficznej dokładności danych historycznych. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to można to uznać za zaletę tej powieści. Zaletę, dodajmy, jedyną.
José Rodrigues dos Santos
‹Kodeks 632›
José Rodrigues dos Santos był popularnym portugalskim dziennikarzem, który m.in. dzięki tej powieści stał się jednym z najpopularniejszych pisarzy w tym kraju. „Kodeks 632” powstał ponoć jeszcze przed bestsellerami Dana Browna, jednak wydany został dopiero w 2005 roku. Na lokalnym rynku portugalskim zrobił furorę, mile łechcąc dumę narodową rodaków autora.
Jeżeli bohaterem jest akademicki wykładowca, historyk i kryptolog tropiący tajemnice sprzed wieków, to porównania z książkami Dana Browna i podobnymi wydanymi na fali popularności „Aniołów i demonów” oraz „Kodu Leonarda da Vinci” nasuwają się automatycznie. Podstawowa różnica to tempo akcji. Robert Langdon, ratując świat w kilkadziesiąt godzin, jest w nieustannym ruchu, ucieka, goni, walczy, strzelają do niego, pływa, skacze z samolotu, etc. Bohater „Kodeksu 632”, profesor lizbońskiego uniwersytetu Tomás Noronha, siedzi zaś w bibliotekach, studiuje kilkuwieczne manuskrypty lub ich kopie, martwi się zdrowiem swojej córki oraz niszczy swoje małżeństwo nawiązując płomienny romans ze szwedzką studentką, oczywiście podsuniętą mu przez wrogie siły. Żadne to spojlery, bo to, że będzie romans, wiemy od pierwszej chwili, gdy Szwedka pojawia się na kartach powieści „promieniejąc ekstrawaganckim pięknem, tym szczególnie podziwianym przez mężczyzn i znienawidzonym przez kobiety”, a bohater „poczuł dreszcz podniecenia na samą myśl, że ją pozna”, by już wkrótce „miętosić jej dorodny biust jakby chciał wycisnąć soczysty owoc”. Podobnie oczywistym jest od początku, że amerykańska naukowa fundacja okaże się przybudówką zbrodniczej korporacji, romans jest „ustawiony”, a ostatecznych rezultatów trwającego 500 stron śledztwa, zaczynamy się domyślać gdzieś w jednej trzeciej tomu.
Dan Brown umiejętnie żonglował w swojej powieści fikcją i faktami, tworząc piętrowe intrygi, a jego bohaterowie, chociaż papierowi, dodawali opowieści życia, dawaliśmy się wciągać w fabułę, z pełną świadomością czysto rozrywkowego jej charakteru. Czytając o Robercie Langdonie zastanawialiśmy się najczęściej, jak profesor uniwersytetu może być takim supermanem, czytając o perypetiach jakie przeżywa Tomás Noronha zastanawiamy się głównie, jak profesor uniwersytetu może być takim skończonym kretynem, a zagadki historyczne i spiski sprzed wieków, chociaż ponoć odwzorowane z naukową precyzją obchodzą nas tyle, co zeszłoroczny śnieg.
By udowodnić staranność swojego researchu, autor prezentuje nam treść każdego z dokumentów w niezwykle rozwlekły i nudny sposób, podobnie jak historyczne tło tak skądinąd fascynującego okresu jak epoka wielkich odkryć geograficznych. Jako dobrowolny czytelnik wielu książek stricte historycznych, który również dobrowolnie zaczął kiedyś studiować historię, nie przypominam sobie by jakakolwiek praca, nawet dotycząca archeologicznych pozostałości po kulturze pucharów dzwonowatych, znużyła mnie tak bardzo. A historyczne nawiązania należą i tak do najlepszych fragmentów powieści, bo gdy zaczynają się dialogi lub rekonstrukcja wewnętrznego życia głównego bohatera, czy wątek obyczajowy, jest jeszcze gorzej, dużo gorzej.
Profesor portugalskiego uniwersytetu nie wiedzący kim są „native Americans”, profesor uniwersytetu z Brazylii, który nie wie co to takiego anagram, szwedzka studentka historii zainteresowana lingwistyką, nie znająca trudnego pojęcia „cyrylica”, to tylko niektórzy z bohaterów tej opowieści. Łatwo sobie wyobrazić, jaką ucztą intelektualną są ich rozmowy, równie wstrząsające jak rozważania głównego bohatera, gdy dostrzegł na księgarskiej półce dzieło innego historyka, „Imię róży”: „Wielka powieść, trudna, lecz interesująca. Nigdy nikt inny w tak dogłębny sposób nie spenetrował średniowiecznej mentalności”. Wątek romansowy i kryminalny ulepione są zaś z najbanalniejszych klisz i stereotypów opisanych nieznośnie napuszonym stylem z najwyższego diapazonu tandetnej egzaltacji, jaki można sobie wyobrazić. Stylem, który jednak skutecznie utrudnia kampowe odebranie tej książki jako niezamierzonej parodii, co najmniej równie skutecznie ośmieszającej gatunek jak „Kod Edy Vinci”. Próby przypomnienia sobie gorszej książki przeczytanej w 2010 roku okazały się próżne, trudno sobie zresztą gorszą pozycję nawet wyobrazić.
\"Kod Leonarda da Vinci\" to według mnie jedna z najgorszych książek świata, mogąca służyć za wzór \"jak nie należy tworzyć bohaterów\", \"jak nie należy pisać o historii\", \"jak podać oczywiste rzeczy jako niewiarygodne sensacje\", oraz \"jak należy prowadzić promocję beznadziejnej książki, by sprzedać miliard egzemplarzy\" :) Robert Langdon to najbardziej mdła postać literacka, jaką znam, więc skoro ten profesor jest jeszcze nudniejszy od niego, a książka gorsza (chociaż widzę, że autor recenzji raczej tę powieść lubi :)), to chyba po nią nie sięgnę...