Okładka, tytuł i blurb sugerują, że mamy do czynienia z niegrzecznym romansem. Tymczasem za czerwoną szminką i czarnymi koronkami wcale nie kryją się pikantne świństwa, tylko połączenie dramatu psychologicznego i gorzkiej satyry. Lekturę tej książki najlepiej zacząć od wyobrażenia sobie, że na okładce zamiast ponętnej damy widnieje zakurzona komoda, kilka różowych tabletek i karaluch.
Mediewistka z błędną etykietką
[Joanna Marat „Grzechy Joanny” - recenzja]
Okładka, tytuł i blurb sugerują, że mamy do czynienia z niegrzecznym romansem. Tymczasem za czerwoną szminką i czarnymi koronkami wcale nie kryją się pikantne świństwa, tylko połączenie dramatu psychologicznego i gorzkiej satyry. Lekturę tej książki najlepiej zacząć od wyobrażenia sobie, że na okładce zamiast ponętnej damy widnieje zakurzona komoda, kilka różowych tabletek i karaluch.
Joanna Marat
‹Grzechy Joanny›
Tytułowa Joanna mieszka w kawalerce na ponurym warszawskim blokowisku Za Żelazną Bramą. Ma robactwo w łazience, pustki na koncie, a w szufladzie rozgrzebany doktorat z mediewistyki, którego nie skończyła, więc zwolniono ją z uczelni. Cudem znalazła źle płatną pracę w archiwum. Nawiązuje internetową znajomość z niejakim Xawerym Stadnickim, alias Njujorker. Ich romans, najpierw wirtualny, a później w realu, jest motorem fabuły powieści, lecz równie ważne, jeśli nie ważniejsze okazują się rozbudowane retrospekcje. „Grzechy Joanny” to historia rodziny, gdzie wojenna trauma trwa przez kilka pokoleń, kładzie się cieniem na losy ludzi urodzonych nawet na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Szkoda, że nie zdecydowano się na zamieszczenie w książce drzewa genealogicznego, które ułatwiłoby ogarnięcie jednym rzutem oka powiązań między postaciami.
Ktoś, kto sięgnie po tę powieść, spodziewając się ognistego harlequina, srodze się zawiedzie. Główni bohaterowie są związkofobiczni, neurotyczni, pokręceni. Opis ich relacji to wiwisekcja wewnętrznej szarpaniny dwójki ludzi, których nawet własna fizjologia męczy, peszy, stanowi problem. Njujorker boi się starości i niesprawności. Joanna, wychowana przez chorą psychicznie matkę, od lat cierpi na depresję – stąd jej irytująca chwilami dla czytelnika bierność i skrzywione widzenie świata. Postać podstarzałego, bezczelnego sieciowego uwodziciela zwraca uwagę o tyle, że to jedyny w całej książce człowiek, który jest choć trochę życzliwy wobec głównej bohaterki. Satyryczne wstawki obyczajowe umiejętnie podkreślają i to, jak nieciekawi ludzie otaczają Joannę, i to, jak skrajnie negatywnie postrzega ona rzeczywistość. Portrety mieszkańców blokowiska, koleżanek z archiwum, maminsynka Tunia oraz szwagierki Moniki – dewotki spod znaku moherowego beretu – są jadowicie kreślone grubą kreską, śmieszno-ponure i boleśnie celne.
Sama Joanna – inteligentna, lecz roztargniona, pesymistyczna, mająca kłopoty z prozaiczną codziennością, umiejąca bystro oceniać ludzi, lecz często bezradna w relacjach z nimi – szybko skojarzyła mi się z Bronką Mossakowską, bohaterką książek Poli Gojawiczyńskiej. Chwilę później przeczytałam o sklepie „Kwiryna” oraz o Bronce, której ojciec miał warsztat stolarski na Nowolipiu, i uśmiechnęłam się szeroko – Joanna Marat jawnie składa ukłon w stronę autorki książek „Dziewczęta z Nowolipek” i „Rajska jabłoń”.
Jak u Gojawiczyńskiej, tak i w „Grzechach Joanny” ważną „bohaterką” książki jest sama Warszawa – sypiące się kamienice, podwórka, brzydkie mieszkania. Duża część akcji dzieje się na osiedlu Za Żelazną Bramą, które powstało na ruinach getta. Z Holokaustem powiązany jest przejmujący wątek przeszłości matki Joanny. Żydowskie dziecko przeżyło wojnę dzięki temu, że wraz z matką pozostawało w ukryciu; jedzenie dostarczała im sąsiadka, Marysia Wichura. Później matkę zastrzelono podczas Powstania Warszawskiego. Adoptowana po wojnie przez Marysię dziewczynka nigdy nie zdołała otrząsnąć się z tamtych przeżyć i z czasem osunęła się w psychozę. Na myśl przychodzi Edmund Monsiel, schizofrenik i artysta-samouk, który spędził wojnę ukrywając się na nieopalanym strychu; trauma wojenna wyzwoliła w nim zarówno chorobę, jak i talent plastyczny. Trudno oprzeć się skojarzeniu, że twarze z rysunków Monsiela są tymi samymi twarzami, które ukazują się w lustrze odziedziczonym po Marysi Wichurze, gdy spogląda w nie matka Joanny.
Język powieści, choć łatwy w czytaniu, jest specyficzny: patrzymy na świat oczami bohaterów, a narracja meandruje tropem ich myśli. Warstwa psychologiczna tchnie autentyzmem aż po najmniejsze szczegóły, takie jak różowe tabletki, które Joanna przechowuje jako „pakiet ratunkowy na czarną godzinę”. Autorka ma świetne ucho do dialogów, inteligentnie przeskakuje od skojarzenia do skojarzenia. Miejscami nagromadzenie krótkich, urywanych zdań może jednak nieco przeszkadzać. Drobnym minusem jest też, w moim odczuciu, otwarte zakończenie, choć z drugiej strony, w prawdziwym życiu wiele historii też nie kończy się żadnym mocnym akordem.
Smutne to i dość kuriozalne, kiedy wydawca uznaje, że gorzką powieść obyczajową, poruszającą trudne tematy wspomnień wojennych i zaburzeń psychicznych, trzeba w imię marketingu zareklamować czytelnikom jako soft porno.