Uniwersum gry „Dragon Age” jest na tyle bogate, że mogłoby dać pole do popisu całemu szwadronowi autorów i stworzyć okazję do wykreowania wielowątkowych, fascynujących historii. „Utracony tron” Davida Gaidera niestety fascynującą historią na pewno nie jest.
I niech wreszcie zabije Katriel
[David Gaider „Dragon Age: Utracony tron” - recenzja]
Uniwersum gry „Dragon Age” jest na tyle bogate, że mogłoby dać pole do popisu całemu szwadronowi autorów i stworzyć okazję do wykreowania wielowątkowych, fascynujących historii. „Utracony tron” Davida Gaidera niestety fascynującą historią na pewno nie jest.
David Gaider
‹Dragon Age: Utracony tron›
Oszczędzę streszczania fabuły „Dragon Age Origins”, tym bowiem, którzy ją znają to niepotrzebne, a ci, którzy w grę nie grali, i tak niewiele zrozumieją – zresztą znajomość gry nie jest konieczna, aby zrozumieć powieść. Ograniczę się do paru ogólnych uwag na temat świata, mogących pomóc w zrozumieniu, dlaczego tak bardzo mam Gaiderowi za złe zmarnowanie tkwiącego w tymże świecie potencjału (osoby, które w gry grały, mogą ten akapit z czystym sumieniem pominąć). Magowie, choć potężni, płacą w Thedas za talent ogromną cenę: ściągają uwagę demonów, które pragną ich opętać. Wzbudzają strach i zamykani są w Kręgach, gdzie spędzają większość życia w odosobnieniu. Jeśli nie okażą się dość utalentowani i posłuszni, by ukończyć szkolenie, zostają pozbawieni i magii, i emocji. Jeśli zaś nie przejdą ostatecznego testu, pokonując demona – giną. Strzegący magów templariusze, by być skutecznymi w swej służbie, uzależniają się od lyrium, potężnej substancji, w końcu sprowadzającej na każdego templariusza szaleństwo. Elfy, postrzegane jako istoty drugiej kategorii, żyją w nędzy w zamkniętych dzielnicach zwanych Obcowiskami, bądź prowadzą koczowniczy żywot, pielęgnując resztki kultury przodków. Szarzy Strażnicy przysięgają chronić ludzkość przed pomiotami, przerażającymi stworzeniami mieszkającymi pod ziemią, a by sprostać zadaniu, przechodzą przerażającą przemianę. Od momentu wstąpienia do Straży (jeśli je przetrwają)tracą dawne życie, oddając się służbie, śniąc mroczne sny i wyczekując dnia, gdy skażona krew zacznie wyniszczać ich organizm.
Mając do wyboru tyle interesujących wątków do rozwinięcia, Gaider zdecydował się na dość banalny epizod z historii państwa Fereldenu: prawowity król toczący bój o odzyskanie tronu zagarniętego przez okrutnych najeźdźców. Okupacja Orlezjan nad Fereldenem trwa, lecz potomkowie dawnych władców nie zaprzestali prób uwolnienia kraju. Uwielbiana Moira, Królowa – Rebeliantka ginie, a jej syn, młody Maric, cudem ucieka z rąk oprawców. Jego los łączy się z losem chłopa, dzielnego i silnego Loghaina. Brzmi banalnie? I takie jest. „Utracony tron” przedstawia przemianę Marica z niepewnego, słabego młodzieńca w zdecydowanego władcę, opisuje historię jego zmagań o odzyskanie korony. Czyli… Nic ciekawego. Brak emocjonujących momentów, brak zaskakujących wątków, brak nagłych zwrotów akcji, brak czegokolwiek, co przykuwa do lektury i zmusza czytelnika do zadawania sobie pytania, co będzie dalej. Świat przedstawiony? Zostaje ledwo zarysowany, najciekawsze jego elementy są ledwo wspomniane jako dalekie, dalekie tło. W dodatku wszystko jest tu jasne, czarne albo białe. Uzurpator w swoim okrucieństwie bije na głowę lorda Vadera, a za głupotę i nieumiejętność rządzenia powinien dostać order. Maric zaś oczywiście wyrasta na szlachetnego rycerza na białym koniu… Jest on zresztą postacią stereotypową, nudną, kreowaną przez autora na wybawcę, gdy tak naprawdę wychodzi po prostu na idiotę (o, ładna dziewczyna, jedyna ocalała, nie będę się zastanawiał, jak właściwie elfka zdołała zdobyć zaufanie mojego dowódcy, uciec z zasadzki i dostarczyć mi wiadomości, uzależnię od niej powodzenie całej rebelii!). Próbą wprowadzenia odcieni szarości jest historia elfki Katriel… Ale ta próba jest marna. Bardzo marna. Towarzysze księcia Marica, Loghain i córka arla Rowan, wypadają na szczęście lepiej niż on sam: tego pierwszego ciężko nie lubić (…a jego późniejsze „ja” z gry raczej nie cieszy się sympatią), ta druga zazwyczaj postępuje rozsądnie, jest wierna przyjaciołom i dobrze wie, jakie ciążą na niej obowiązki.
O ile jeszcze Gaiderowi można by wybaczyć niedostatki fabuły, płaskiego głównego bohatera (ach, jak daleko mu do niezbyt inteligentnego, ale słodkiego i zabawnego Alistaira z DAO) i dość przeciętny styl, o tyle jednego wybaczyć nie można absolutnie: wątków miłosnych. Te wołają o pomstę do nieba i sądowy zakaz pisania jakichkolwiek romansów dla Davida Gaidera. O ile jeszcze można zrozumieć, dlaczego młody chłopak zauroczony ładnymi oczyma pozwala zaciągnąć się dziewczynie do łóżka i zakochuje się na śmierć i życie, o tyle kreowanie przez autora uczucia, którego jedyną podstawą jest uroda panny i słodkie słówka jako jedynej, wiecznej, prawdziwej miłości wypada po prostu idiotycznie. Zwłaszcza w porównaniu z więzią, jaką dzielili Maric i Rowan, podpartą długoletnią przyjaźnią, troską, wzajemnym zrozumieniem. Przez całą lekturę modliłam się, aby elfka Katriel o dwóch obliczach (obu równie nudnych i płaskich) zginęła okrutną śmiercią (i szybką, by przypadkiem nie zdążyła wygłosić ostatnich słów!), a Maric wreszcie zaczął używać mózgu.
„Utracony tron” to pozycja dla zapalonych fanów Dragon Age, zwłaszcza dla tych, którzy chcą lepiej poznać historię Fereldenu (i to pragnienie właśnie było jedynym, co zmusiło mnie do dobrnięcia do ostatniej strony). Nie powinni jednak obiecywać sobie po tej książce zbyt wiele. Osobom nieznającym gry, a szukającym jedynie jakiejś ciekawej pozycji z gatunku fantastyki, serdecznie doradzam sięgnięcie po coś innego. Bynajmniej nie dlatego, że mogą mieć problemy ze zorientowaniem się w fabule, jeśli byłoby to ich pierwsze zetknięcie z Dragon Age – rzeczona fabuła jest bowiem prosta jak konstrukcja cepa, więc uważny czytelnik powinien być w stanie zrozumieć, co, kto, gdzie i jak. Tylko po co się tak samoudręczać?