„Miasto w zieleni i błękicie” Anny Kańtoch to kryminał osadzony w świecie, w którym błąkają się resztki magii. Niegdyś potężny lud Neahelitów dogorywa i traci swą czarodziejską moc. Jedna z ostatnich dziedziczek tej wiedzy, skażona obcym pochodzeniem Melisandra ma do rozwiązania zagadkę mordów, które mogą pozbawić Neahelitów nawet tych żałosnych resztek dawnej świetności, przy których jeszcze trwają.
Dorastanie w magii i zbrodni
[Anna Kańtoch „Miasto w zieleni i błękicie” - recenzja]
„Miasto w zieleni i błękicie” Anny Kańtoch to kryminał osadzony w świecie, w którym błąkają się resztki magii. Niegdyś potężny lud Neahelitów dogorywa i traci swą czarodziejską moc. Jedna z ostatnich dziedziczek tej wiedzy, skażona obcym pochodzeniem Melisandra ma do rozwiązania zagadkę mordów, które mogą pozbawić Neahelitów nawet tych żałosnych resztek dawnej świetności, przy których jeszcze trwają.
Anna Kańtoch
‹Miasto w zieleni i błękicie›
Detektywi w światach sf i fantasy pojawiają się dość często. Jest i Garrett, i gwiazda ostatnich dni – Takeshi Kovacs, a i Harry Potter też swoją popularność zawdzięcza częściowo kryminalnej strukturze pierwszych tomów. Fuzje kryminału i fantastyki są zjawiskiem powszechnym i nic w tym dziwnego – odszukiwanie mordercy w świecie, w którym narzędzi zbrodni jest zdecydowanie więcej niż w prostych czasach Sherlocka Holmesa, a mylić poszlaki można czarami bądź manipulacją na twardym dysku, rodzi interesujące możliwości. Anna Kańtoch zdecydowała się na tropienie zbrodniarza w dziewiętnastowiecznym świecie broni palnej, gazet i drobnomieszczan, do którego dorzuciła jeszcze szczyptę czarów. Ten eksperyment polegający m.in. na wykorzystaniu demonów w policyjnej i dziennikarskiej robocie, można uznać za udany.
W „Mieście w zieleni i błękicie” kryminalną zagadkę musi rozwiązywać Melisandra, dorastająca dziewczyna, której los zdążył już jednak nieźle dopiec. Urodzona jako półkrwi Neahelitka, w dzieciństwie trafia do szkół magii, aby stać się soutzene – czarodziejką władającą właściwymi dla swego ludu mocami. Pech chce, że w jej żyłach płynie również krew Okcytańczyków, ludu, który pozbawił Neahelitów ziemi i wiedzy, spychając ich w odległe, nieurodzajne regiony i mordując soutzene, nosicieli ich magii i tradycji. Łatwo się zatem domyślić, z jaką radością powitali naszą bohaterkę jej neaheliccy nauczyciele – i jak łatwo było jej wrócić do okcytańskiej rzeczywistości.
Bo Melisandra zdecydowała się wrócić – i bardzo dobrze. W Quinson, największym mieście wyspy Serralangue, na której koegzystują obie nacje, w tajemniczy sposób giną ludzie. Opinia publiczna podsycana medialną wrzawą zaczyna obracać się przeciw czarom. Jeżeli morderca nie zostanie szybko znaleziony, fala przemocy przetoczy się przez wyspę, wymiatając resztki jej pierwotnych mieszkańców.
Melisandre jest jeszcze młoda i niedoświadczona, kiedy znienacka na głowę zwalają jej się trzy role do odegrania: detektywa, zbawicielki swego ludu i członkini rodziny, która nie za bardzo wie, co z nią począć. Te doświadczenia, wraz z pierwszymi związkami uczuciowymi, uformują ją.
Kreacja tej postaci jest zadaniem kluczowym i miło stwierdzić, że autorka wyszło z niego zwycięsko. W związku z tym do „Miasta w zieleni i błękicie” można przykleić etykietkę powieści kobiecej. Choć jest to kryminał pełną gębą, z interesującą intrygą i zgrabnie zmienianymi zestawami podejrzanych, choć w tle żarzą się rasowe konflikty, to treścią jest dorastanie Melisandre. Książka nie ma więc ani rytmu kryminału, ani tempa powieści akcji. Toczy się powoli, wszystkie wydarzenia rozdzielone są opisami wewnętrznych przeżyć bohaterów i międzyludzkimi grami. Taki, pardon le mot, rozkrok, momentami gubi fabułę – interwały między jednym a drugim zwrotem akcji bywają zbyt długie (kiedy czekamy na to, co odkryje detektyw), albo zbyt krótkie (kiedy obserwujemy, co dzieje się w duszy Melisandre i innych bohaterów powieści).
Drugim wyzwaniem dla Anny Kańtoch była kreacja świata. To, co nam zaproponowała w „Mieście w zieleni i błękicie", przypomina nieco USA z początku XIX wieku, z dominującymi białymi i żyjącymi jeszcze w interiorze Indianami. Panujący łaskawie przyzwalają biedakom na istnienie, ba, podziwiają nawet ich sztukę (ten phymitywizm jest uhoczy, Fhydehyku), nie wahają się nawet pójść do szamana. Przez moment zastanawiałem się nad realnością świata, w którym koegzystuje magia z nauką, potem jednak poszedłem do księgarni, popatrzyłem na stek bździn o tajemniczych energiach i temu podobnych zapychający półki z literaturą popularnonaukową i stwierdziłem, że autorka ma rację. Niby czemu ludzie mieliby się dziwić, że obok prasy drukarskiej w ich świecie funkcjonuje mag uzdrowiciel? Toż i teraz w to wierzą. Na Serralangue widzę więc tylko jedną rysę. Otóż Okcytańczycy, jak się okazuje też mają swoje czary. Mogą bowiem natężeniem woli wielu ludzi przywoływać moc tzw. świętych do spełniania swych życzeń. Jednak autorka popełnia tu pewien błąd, mieniąc te czary chrześcijańskimi. Chodzi tu w sumie o drobiazg, jednak nazwa „chrześcijaństwo” zobowiązuje świętych do nieco godniejszych zachowań i przewiduje zupełnie inne ukształtowanie świata ducha. Nie szkodzi to wiele obrazowi Serralangue, który, co znów prosi się o etykietkę „kobiecości", widzimy głównie poprzez to, jak rzeczywistość zmienia bohaterów. Nie ma tu rzeczywistości jako takiej, są zestawy bodźców odbierane przez postacie.
To dobry, udany debiut. „Miasto w zieleni i błękicie” ma swoje wady, lecz niesie w sobie ciekawych bohaterów i dobrą kryminalną zagadkę. Dodatkowe punkty należą się też autorce za interesująco dwuznaczne zakończenie. Nie można mówić, że powieść czyta się lekko – nie do tego została napisana, w stylu autorki widać też pewną sztywność, jednak po zakończeniu lektury jest się usatysfakcjonowanym. Warto czekać na następne książki Anny Kańtoch, w których, miejmy nadzieję, w pełni rozwinie swój talent.