Czerwony Kapturek dorósł i przeniósł się do miasta. Ponownie jednak musi wybrać się w usłaną niebezpieczeństwami drogę do babci, a jak możemy się przekonać – miasto w żadnym razie nie jest pod tym względem lepszym miejscem do życia niż las.
Miejska dżungla
[Aaron Frisch „Czerwony Kapturek w wielkim mieście” - recenzja]
Czerwony Kapturek dorósł i przeniósł się do miasta. Ponownie jednak musi wybrać się w usłaną niebezpieczeństwami drogę do babci, a jak możemy się przekonać – miasto w żadnym razie nie jest pod tym względem lepszym miejscem do życia niż las.
Aaron Frisch
‹Czerwony Kapturek w wielkim mieście›
Roberto Innocenti znany jest głównie za sprawą przepięknego wydania „Pinokia”, które ukazało się na naszym ryku wydawniczym nakładem Media Rodziny w roku 2011 i pomimo wysokiej ceny, cieszyło się sporą popularnością. W tym roku ukazały się jeszcze okraszone pracami Włocha „Podróże Guliwera” oraz reinterpretowana historia Czerwonego Kapturka (znów Media Rodzina), o której poniżej. Zmarły tragicznie w zeszłym roku, krótko po premierze książki, amerykański autor Aaron Frisch odpowiada w niej za warstwę tekstową.
Dżungla miejska okazuje się jeszcze gorszym miejscem do mieszkania niż leśne ostępy. Czerwony Kapturek zostaje wysłany z misją odwiedzenia chorej babci i zaniesienia jej smakołyków. Dziewczynka w charakterystycznym płaszczu z kapturem zmuszona jest przedzierać się wytrwale przez najpodlejsze dzielnice, by dotrzeć do krewnej, dla której niesie ciastka, miód i pomarańcze. Po drodze czyhają na nią przeszkody różnej natury. Najniebezpieczniejszą z nich jest „miejsce, które wszyscy nazywają Puszczą”, „serce lasu”, „świat, który rządzi się swoimi prawami”, czyli gigantyczne centrum handlowe. Tu łatwo się zgubić, oddać groźnymi pokusom, zatracić się w korowodzie błyskających świateł i wypełnionych towarami wystaw. Kapturek jednak, pomny słów matki, opuszcza szybko Puszczę, by ruszyć w dalszą drogę. Gubi się jednak i trafia do podrzędnej dzielnicy, gdzie „puste ścieżki nigdy nie są naprawdę puste” i pełno jest szakali. Wreszcie po wielu przygodach dociera do domku babci, a właściwie do starej, zrujnowanej przyczepy z drewnianą przybudówką. Czy spotka tam ukochaną staruszkę?
Książka jest zbudowana na zasadzie kontrastu między nawiązującym wyraźnie do oryginału tekstem a całkowicie współczesnymi ilustracjami, opisującymi w nieco zakrzywionym zwierciadle nasz świat. Las jest miastem, szakale to młodzieżowy gang, wilk przypomina nieco Neo z „Matriksa”, a rolę myśliwego pełni policyjny oddział antyterrorystyczny. Całość ma mocno społeczny wydźwięk, przypominający nieco relacje dziennikarskie z przesiąkniętych nędzą i patologią miejsc. To brutalna wizja dzisiejszego miasta, tak odmienna od tego, co możemy zobaczyć w większości współczesnej literatury dziecięcej: mury wymazane graffiti, smutne twarze w oknach, bezdomni śpiący na ulicach, dzieci w podartych łachmanach, groźni przestępcy. Nie jest to miejsce na wesołe harce, lecz przestrzeń pełna zagrożeń czyhających dosłownie na każdym rogu. W takim świecie młoda dziewczyna musi bez przerwy mieć się na baczności.
W pierwszej wersji zakończenia, nawiązującej do najstarszej spisanej historii o dziewczynce z czerwonym nakryciem głowy, babcię i jej wnuczkę czeka przykry los. Jest to rozwiązanie zgodne z pierwszą drukowaną wersją opowieści z roku 1697, autorstwa Charlesa Perraulta. Jednak od czego są baśnie, jeśli nie od… dwóch zupełnie różnych zakończeń? Obok tego smutnego, mającego moralizatorski wydźwięk, otrzymujemy inne, bardziej optymistyczne, znane z zapisu braci Grimm – kobiety zostają uratowane przez dzielnego myśliwego (tu: policję), który rozprawia się z wilkiem. Innocenti i Frisch połączyli więc w jedno dwie wielkie baśniowe tradycje, a wszystko przyoblekli w całkowicie współczesny wygląd.
Ilustracje są przepiękne, bogate w detale, przeznaczone do wielokrotnego i długiego podziwiania. Tekstu za to jest niewiele, co wydaje się zrozumiałe: baśń o Czerwonym Kapturku zna niemal każdy i nie wymagała ona szczegółowego przypominania. Autorzy zdają się nam sugerować: skupcie swą uwagę na ilustracjach. Zresztą warstwa tekstowa różni się znacząco od oryginału. Napisana została suchym, pozbawionym ozdobników stylem, krótkimi zdaniami. To nie język kreujący baśniowy obraz świata, lecz raczej reporterskie sprawozdanie z dramatycznych zdarzeń.
Spotkałem się ze stanowiskiem, że „Czerwony kapturek w wielkim mieście” to książka dla nikogo; że poprzez połączenie atrakcyjnej formy graficznej z ograniczoną ilością tekstu wyszedł twór z pogranicza literatury i komiksu, który jednak nie jest ani jednym, ani drugim. I że dla dzieci może być to lektura nieodpowiednia z powodu brutalności, a dla dorosłych – po prostu infantylna. Nie dziwię się powyższej opinii, ponieważ wciąż, pomimo powolnego przełamywania lodów, rysunek w książce zapala w umysłach wielu czytelników, nawet (a może zwłaszcza?) tych wyrobionych, ostrzegawczą lampkę – wskazując, że mają do czynienia z produktem dla dzieci. Z drugiej strony wyjątkowo nieprzyjemne zakończenie (nawiązujące przecież do najstarszych zachowanych opowieści o Czerwonym Kapturku) wskazuje raczej wyższy wiek odbiorcy – jest to jednak zarzut wychodzący od rodziców dających dzieciom książki bez wcześniejszego zapoznania się z ich treścią. Bo ma ładne obrazki.
Szkoda, bo moim zdaniem albumowa książka Roberta Innocentiego i Aarona Frischa stanowi przykład dzieła doskonale wyważonego i zawieszonego idealnie między zainteresowaniami dziecka a potrzebami czytelnika dorosłego. Niewielka ilość tekstu zmusza do skoncentrowania się na przebogatych ilustracjach, niby realistycznych w tonie, a jednak metaforycznych, ukrywających sensy. Ze względu na uniwersalną wymowę i popularność historia Czerwonego Kapturka doskonale nadawała się do przeniesienia w świat współczesny. A może czas teraz na kolejne baśnie?