„Łaska” Anny Kańtoch, autorki do tej pory znanej przede wszystkim z opowieści fantastycznych, to bardziej powieść psychologiczna o kobiecie w depresji niż kryminał. Istotne jest zatem pytanie: kto zabił?, ale znacznie ważniejsze: jak poradzi sobie z tym główna bohaterka?
Zabójczy ziemniak
[Anna Kańtoch „Łaska” - recenzja]
„Łaska” Anny Kańtoch, autorki do tej pory znanej przede wszystkim z opowieści fantastycznych, to bardziej powieść psychologiczna o kobiecie w depresji niż kryminał. Istotne jest zatem pytanie: kto zabił?, ale znacznie ważniejsze: jak poradzi sobie z tym główna bohaterka?
W centrum powieści stoi Maria, jej bolączki, próby – często daremne – prowadzenia ustabilizowanego życia. To kobieta z trudnym życiorysem: w dzieciństwie została porwana i odnaleziona w niejasnych okolicznościach, co położyło się cieniem na całym jej życiu. Nie ma rodziny ani przyjaciół. Próbuje się dostosować do otoczenia, żyć normalnie, ale zwłaszcza dla kobiety z małej miejscowości rzecz to wyjątkowo trudna. Tym bardziej że w okolicy zaczynają ginąć dzieci, co wiąże się w trudny do wytłumaczenia sposób ze sprawą z dzieciństwa Marii.
Jest tajemnica, połamana przez życie bohaterka, wstrząsająca zbrodnia, ciekawe charaktery dziecięce, małomiasteczkowi milicjanci – wszystko sprawnie napisane, z odpowiednio dozowanym napięciem. Powieść Anny Kańtoch wciąga, a zagadka Kartoflanego Człowieka może powodować u czytelnika szybsze bicie serca, jest to bowiem postać tyleż niezwykła, co odrażająca i tajemnicza. „Łaska” mogła być książką dobrą, jest jednak tylko przeciętną z kilku powodów.
Praca milicji została przedstawiona stereotypowo, jakby autorka wzorowała się na tzw. powieściach milicyjnych z czasów PRL-u, tych literackich potworkach, które dziś można traktować tylko jako osobliwą ciekawostkę i znak czasów. Mundurowi są nudni jak diabli i wyjątkowo nieudolni, poza młodą sierżant Drzymałą, która wprowadza nieco ożywienia. Niespecjalnie ciekawe są relacje w środowisku nauczycielskim, trochę koleżeństwa, trochę plotkarstwa, ale to wszystko bez ikry i nieco na siłę. Kuleje realizm. Nie wiadomo do końca, gdzie rozgrywa się akcja – raz padają sugestie, że w dużej wsi, innym razem bohaterowie przemierzają całe kilometry lub poruszają się autobusem (miejskim?). Sugeruje się, że mordowane dzieci mieszkały tak daleko od siebie, że nie mogły się ze sobą spotkać przypadkiem, co byłoby zrozumiałe w Warszawie czy Trójmieście, ale nie w małej mieścinie. Autorce nie udało się w kreacji świata wyjść ponad poziom stawiania makiet, dlatego trudno wczuć się w czasy realnego socjalizmu – one niczym się w praktyce nie różną od współczesnych, poza nic nie znaczącymi szczegółami. Niezrozumiałe jest, dlaczego w małej miejscowości nie wybucha panika, nawet po kolejnych zabójstwach dzieci. Mieszkańcy beztrosko organizują sobie obchody Dnia Miasta, wymieniają się spostrzeżeniami i właściwie tyle. Nie zamyka się szkół, a dzieciom nadal pozwala się poruszać po okolicy bez ograniczeń. Obserwujemy kolejne pogrzeby, które nie wywołują żadnych emocji.
Trudniejsza do oceny wydaje się część dotycząca działań operacyjnych ówczesnych służb mundurowych. Z dzisiejszej perspektywy jej nieudolność jest porażająca, ale jak wyglądało to w rzeczywistości? Niestety wiemy o tym niewiele, a poza czasopismami pokroju „Detektywa”, niewiele jest spójnych i wiarygodnych relacji o pracy milicji w PRL-u. W każdym razie powieściowa milicja nie ogłasza stanu wyjątkowego i nie powołuje specjalnego zespołu do złapania mordercy/porywacza. Dopiero po długim czasie przyjeżdża do pomocy z miasta wojewódzkiego podpułkownik Derkacz, który nie ma jednak w śledztwie żadnego udziału. Właściwie całą sprawę od początku do końca rozwiązuje porucznik Bogusz i sierżant Drzymała. Śledztwem nie interesują się również media, co można pewnie tłumaczyć ograniczonym dostępem do informacji w owym czasie, ale wątek ten nie zostaje w ogóle poruszony w książce. A przecież w krótkiej historii Polski socjalistycznej byłaby to, gdyby naprawdę się wydarzyła, zbrodnia bez precedensu, wyjątkowo przemyślana i krwawa. W dodatku z dziećmi jako ofiarami, a takie zbrodnie pozostają w pamięci jako wyjątkowo bestialskie. Szkoda zatem, że autorka zatrzymała się w pewnym momencie – z jednej strony wymyśliła intrygę wyjątkową brutalną, z drugiej rozwiązała ją jak najzwyklejsze śledztwo.
Łamigłówka przygotowana przez zabójcę okazała się niezwykle karkołomna (ze szczytowym momentem, gdy na oczach milicjantów zostaje zabity chłopiec, bo morderca „domyślił się”, gdzie ich znajdzie), przez co trudno w nią uwierzyć, a motywy sprawcy pozostają do końca mętne. Zresztą czytelnik obcujący od czasu do czasu z literaturą kryminalną bez trudu zgadnie mniej więcej w połowie, kto zabił. Bo w całej osadzie jest tylko jedna naprawdę tajemnicza postać i aż dziw, że milicjantom (i pozostałym mieszkańcom, zwłaszcza Marii, która zachowuje się jak oczadziała) nie przychodzi do głowy, żeby ją sprawdzić. Oczywiście czytelnikowi podrzuca się mylne tropy i mnoży wątpliwości, ale od pewnego momentu sprawa jest już całkowicie jasna, a ostatnie strony to już bardziej nabijanie objętości. Szkoda, bo historia miała duży potencjał, a ostatecznie bardziej rozczarowuje niż zachwyca. Pisarka osiągnęła jednak mimo niedociągnięć efekt niepewności, tajemnicy, potrafiła w pewnych sytuacjach dozować odpowiednio napięcie, a postać Marii, choć niemiłosiernie irytująca, jest nietypowa i tym samym oryginalna. I to ją właśnie najbardziej pamięta się po lekturze. Ale chyba o to autorce chodziło od początku, a kryminalna oprawa była jedynie kamuflażem.