Wyspa nie jest prawdziwą wyspą, lecz Stacją Orbitalną „Gold” krążącą wokół piątej planety Układu Słonecznego. Do wyspy upodabnia ją to, że ograniczony jest jej kontakt ze światem zewnętrznym, a pod nią (choć bardzo daleko) rozciąga się ogarniający cały glob ocean. I nie jest to – jak obecnie sądzimy – ocean metalicznego wodoru, lecz wody, co z miejsca czyni go potencjalnym obszarem występowania życia. Jego poszukiwania opisane są na kartach „Jowisza” Bena Bovy.
Wyspa doktora Wo
[Ben Bova „Jowisz” - recenzja]
Wyspa nie jest prawdziwą wyspą, lecz Stacją Orbitalną „Gold” krążącą wokół piątej planety Układu Słonecznego. Do wyspy upodabnia ją to, że ograniczony jest jej kontakt ze światem zewnętrznym, a pod nią (choć bardzo daleko) rozciąga się ogarniający cały glob ocean. I nie jest to – jak obecnie sądzimy – ocean metalicznego wodoru, lecz wody, co z miejsca czyni go potencjalnym obszarem występowania życia. Jego poszukiwania opisane są na kartach „Jowisza” Bena Bovy.
Drugi tom trylogii będącej trzecim podcyklem dziesięciotomowej serii – trudno chyba o bardziej zniechęcającą charakterystykę, lecz takie właśnie miejsce zajmuje w „Drodze przez Układ Słoneczny” omawiana tu książka. Na szczęście jest ona także powieścią w pełni samodzielną i może być czytana bez znajomości reszty cyklu.
Świat „Drogi” zdominowany jest przez fundamentalistyczne ruchy religijne, które mają pod swoją kontrolą rządy krajów, a chciałyby również objąć rząd dusz. Na ich nieszczęście trwa wymuszona potrzebami gospodarki eksploracja kolejnych planet krążących wokół Słońca. A wraz z nią pojawiają się „niewygodne” odkrycia. Już ruiny starożytnej cywilizacji na Marsie okazały się dla teologów poważnym problemem, jednak jest to niczym w porównaniu z możliwością napotkania inteligentnego życia na Jowiszu.
Tymczasem dyrektor stacji „Gold” doktor Li Zhang Wo zarządza załogową wyprawę w ocean Jowisza. Wzbudza to nie do końca zrozumiałe zaniepokojenie w kontrolującej tereny USA Nowej Moralności. Z także nie do końca jasnych przyczyn na przeszpiegi zostaje wysłany młody absolwent astrofizyki – Grant Armstrong Archer III. Grant nie należy do bogaczy – ukończył studia dzięki państwowemu stypendium i nie może odmówić czteroletniego zesłania, choć nie ma tam szans na pracę zgodną ze swoim wykształceniem.
Na stacji niepodzielną władzę sprawuje doktor Wo. Już na początku swojego pobytu Grant trafia na mur służbowych tajemnic, poufnych materiałów i nie do końca mieszczących się w profilu badań stacji eksperymentów na ludziach (tajemnicze implanty) i na zwierzętach (gorylica Sheena ze sztucznie zwiększoną inteligencją, badania nad komunikacją z delfinami). Szybko – wydaje się nawet, że zbyt szybko – Archer zostaje jednak włączony w najtajniejszą część prac, czyli kolejną wyprawę na Jowisza. Równolegle czytelnik ma okazję poznać Lewiatana, gigantycznego mieszkańca oceanu planety i staje się jasne, że drogi tej dwójki wcześniej czy później się przetną.
Ben Bova szczęśliwie nie podąża wydawałoby się naturalnym tropem i stosunkowo mało miejsca poświęca „dylematom młodego donosiciela”. Jeśli nie znajomość autora, to przynajmniej fabularna potrzeba wskazuje, jakim ideałom Grant będzie lojalny. Czy naukowiec może walczyć z nauką ramię w ramię z fanatykami? Zapewne tak, ale już na pierwszy rzut oka widać, że nie ten.
O wiele bardziej dziwi powierzchowne potraktowanie innego zagadnienia, które autor „Jowisza” kilka razy akcentuje, by wreszcie porzucić bez należnego rozwinięcia. Otóż Wo kreowany jest początkowo na postać apodyktyczną, tajemniczą, niemal demoniczną. Podobnie jak druga ważna persona Stacji, doktor Krebs, obdarzona w dodatku bezprzykładną arogancją. Zarówno Wo jak i Krebs kierują się w swoich działaniach tylko jednym – dobrem nauki. Mimo bardzo słabych przesłanek z uporem dążą do udowodnienia hipotezy o istnieniu inteligentnych form życia na Jowiszu. Nie mają przy tym zahamowań przed ryzykowaniem życiem swoim i swoich podwładnych ani wymuszaniem na nich poddawania się bolesnym zabiegom dostosowawczym. Bez zastanowienia dążą do realizacji swych celów, nie oglądając się na nikogo.
Mamy tu zatem starcie pomiędzy dwoma fanatyzmami – religijnym i naukowym. Autor jest tego świadomy, ale (znów!) w ogóle nie korzysta z tak zarysowanego konfliktu. Jego Grant wciąż ogranicza się do płytkich refleksji i obserwacji, podporządkowuje wydarzeniom, a kiedy już uzyskuje możliwość decydowania, bez oporów wpasowuje się w kolejną formę.
Cała książka – choć czytelnik poddaje się jej bez większych problemów – sprawia przez to wrażenie nijakiej, wypranej z tematu. Zwłaszcza w świetle puenty, która byłaby lepsza dla opowiadania (i to z okresu Złotego Wieku SF) niż dla dość obszernej powieści. I tu chyba leży sedno problemu, bo kiedy przyjrzeć się „Jowiszowi” bliżej, łatwo można zauważyć zabiegi, które autor czyni w celu rozciągnięcia utworu. Co gorsza, robi to w zupełnie niewłaściwych momentach, ignorując to, w czym faktycznie przydałaby się rozbudowa.
Nic nie wnosi obszerny wątek poświęcony pracy Granta z gorylicą Sheeną. Niewiele wynika też z badań prowadzonych w Stacji nad delfinami. Równie bezcelowe jest wprowadzenie drugiego szpiega Nowej Moralności. A przy tym każdy z tych elementów stanowi cios wymierzony wewnętrznej logice utworu. Możliwość badań nad inteligencją ssaków pokazuje bardzo szerokie wpływy doktora Wo (ponoć silnie naciskanego przez fundamentalistów). Obecność dobrze wyszkolonego agenta czyni bezsensownym wprowadzanie na Stację „Gold” Granta, który – jako nie pasujący do profilu działalności – z miejsca powinien być podejrzany.
Z kolei zbyt mało miejsca zajmuje awans Archera, który – praktycznie nie mając zasług – pnie się w górę w hierarchii stacji i dowiaduje się coraz więcej, choć jest osobą najmniej godną zaufania. Sam „tajny” projekt doktora Wo również pozostawia wiele do życzenia w zakresie naukowości i metodologii. To prawda, że został on znacznie ograniczony przez okoliczności zewnętrzne, jednak oczekiwanie wymiernych efektów po kilku względnie krótkich wyprawach na tak gigantyczną planetę zakrawa na żart. Jest to czas wystarczający na uzyskanie chaotycznego zbioru próbek, ale nie na solidne badania pozwalające znaleźć hipotetyczny gatunek istot żywych i wykazać jego inteligencję.
Ciężkie grzechy popełniane przez Bovę w intrydze tylko w niewielkim stopniu rekompensuje warstwa naukowa. Jowiszanie zaproponowani przez autora są bardziej oryginalni w morfologii niż w psychologii (prymitywna struktura plemienna), a inne ciekawostki (podnoszenie inteligencji naczelnych, sprzężenie ludzkiego układu nerwowego ze statkiem kosmicznym, nanotechnologia) nie są niczym nowym w SF, a przy tym nie stanowią integralnej części fabuły. Natomiast kto nie słyszał o eksperymentach na myszach i psach, będzie miał prawo być zaskoczony możliwością oddychania w środowisku płynnym. Zdolność płuc do przestawienia się na substancję o zupełnie innych właściwościach fizycznych niż powietrze jest czymś mocno nieintuicyjnym.
Niestety, wbrew wymowie książki, zdarza się Bovie poświęcić naukę na ołtarzu fabuły, choćby wtedy, gdy pozwala na pikosekundową transmisję pakietu danych medycznych przez atmosferę Jowisza. W dodatku dając swym bohaterom prawo do wiary, że transmisja taka może pozostać niewykryta. Podobnie niewiarygodne jest wprowadzenie bezpośredniego sterowania statku badawczego poprzez specjalne implanty. Efekty uboczne zastosowania tej technologii (euforyczny stan ducha, niemalże ekstaza) kasują wszelkie jej pozytywy. Gdybyż jeszcze była ona istotnie potrzebna – ale nie była. Gdybyż jeszcze dostęp do tych układów dostawał jeden członek załogi – ale nie, dostawali wszyscy i jednocześnie.
Jak zatem potraktować książkę Bena Bovy? „Jowisz” jest wystarczająco dobry, by przeczytać go do końca, ale jednocześnie nie porywa na tyle, by wybaczyć jego autorowi ewidentny brak pomysłu na utwór tych rozmiarów. Jest to powieść, która powinna być opowiadaniem napisanym czterdzieści lat wcześniej. Powieść, która jak najbardziej nadaje się do przeczytania, jeśli ktoś potrafi przejść do porządku nad nieścisłościami małego i średniego kalibru. Pytanie brzmi: czy warto to robić?