Na początku lat 80-tych do Wrocławia przyjeżdża Anglik (zwany dalej Anglikiem). Celem wypadu w polską dzicz jest staż teatralny. Plan zostaje zamrożony z powodu napaści na przybysza, w wyniku czego trafia on w towarzystwo wrocławskiej kontrkultury - mrocznych obwiesiów płci obojga, żyjących od jednej popijawy do drugiej i zażywających różnych nieskomplikowanych rozrywek. Po kilku latach, w okrojonym składzie spotykają się w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez jakiś czas klepią gładką biedę. Anglik w międzyczasie przenosi swoje zainteresowanie z teatru na film, jednak jego ambitne plany znowu zostają zniweczone - polscy kumple urządzają w jego mieszkaniu pijacką demolkę i niszczą jego kasety z świeżo naświetloną taśmą filmową.
Miałem problem z tytułem tej recenzji
[Piotr Siemion „Niskie łąki” - recenzja]
Na początku lat 80-tych do Wrocławia przyjeżdża Anglik (zwany dalej Anglikiem). Celem wypadu w polską dzicz jest staż teatralny. Plan zostaje zamrożony z powodu napaści na przybysza, w wyniku czego trafia on w towarzystwo wrocławskiej kontrkultury - mrocznych obwiesiów płci obojga, żyjących od jednej popijawy do drugiej i zażywających różnych nieskomplikowanych rozrywek. Po kilku latach, w okrojonym składzie spotykają się w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez jakiś czas klepią gładką biedę. Anglik w międzyczasie przenosi swoje zainteresowanie z teatru na film, jednak jego ambitne plany znowu zostają zniweczone - polscy kumple urządzają w jego mieszkaniu pijacką demolkę i niszczą jego kasety z świeżo naświetloną taśmą filmową.
Piotr Siemion
‹Niskie łąki›
Zakończone niedawno Międzynarodowe Targi Książki we Frankfurcie przyczyniły się do ożywienia dyskusji na temat sytuacji polskiego rynku wydawniczego. Panował ogólny, choć wielce uzasadniony, lament. Interesującym głosem była wypowiedź przedstawicielki wydawnictwa WAB.
WAB jest wydawnictwem nietypowym i odważnym (chwała im za to), gdyż prowadzi konsekwentną działalność promującą polskich autorów beletrystów - w tym debiutantów. Ze znaczkiem wydawnictwa ukazały się tak znakomite powieści, jak "Seans" Witolda Horwatha czy "Biały kruk" Andrzeja Stasiuka. Było też "Tabu" Kingi Dunin - utwór nieco gorszego sortu, ale też kawał solidnego i przemyślanego pisarstwa.
I właśnie z WAB-u wyszła wypowiedziana na łamach "Gazety Wyborczej" ustami współwłaścicielki zaskakująca opinia, że za marną sytuację polskich wydawców pewną odpowiedzialność ponosi... krytyka literacka. Dlaczego krytyka? Bo krytykuje. Bezlitośnie obnaża brak głębi Whartona, grafomanię Coelho, nie wspominając już o romansach i horrorach. I wreszcie konkluzja: przecież to właśnie Harlequiny w największym stopniu powstrzymują epidemię wtórnego analfabetyzmu w Polsce.
Mamy zatem dylemat: czy lepiej czytać mało utworów o niepodważalnej wartości, czy dużo drukowanego chłamu? Współwłaścicielka WAB-u zdaje się nie mieć wątpliwości, choć przecież jestem dziwnie przekonany o tym, że sama Harlequinów nie czyta. W dodatku przytoczone powyżej przykłady są zdecydowanie chybione - popularności Whartona czy Coelho na razie nic nie zagraża. Obaj autorzy razem z Jonathanem Carrollem tworzą trio otwierające większość list literackich bestsellerów. Nie ma też sensu spierać się z poglądem, że dla nastolatków (a to oni właśnie stanowią większość odbiorców dzieł tych pisarzy) jest to wspaniała literatura, mogąca wszak, moim zdaniem, pełnić rolę tylko wstępu do skarbnicy na wyższym poziomie. Podobną rolę dla kilkulatków w sposób niezrównany spełnia "Akademia Pana Kleksa" - czy znaczy to jednak, że na bajkach należy się zatrzymać w rozwijaniu własnego smaku literackiego? Jeśli będziemy oceniać wartość utworu w kontekście wieku czytelnika, okaże się, że jest ona wartością w pewnym sensie względną.
Na pytanie "jakość czy ilość" odpowiedź może być, moim zdaniem, tylko jedna: to pierwsze. Podobnie, jak w przypadku filmu, zła książka może wywrzeć fatalny wpływ, zwłaszcza na niewyrobionego czytelnika. A dobra literatura - cóż, pewnie nigdy nie trafi pod strzechy i na zawsze pozostanie rozrywką elitarną. Nie widzę w tym nic złego. Problem wszak nie dotyczy tego, aby dobra książka dała się sprzedać w nakładzie 38 milionów egzemplarzy. Chodzi o to, aby trafiła na półki więcej niż kilku tysięcy domowych bibliotek, jak to jest obecnie.
Powyższe rozważania są oczywiście bardzo skrótowe, jednak niezbędne, aby móc ocenić powieść, która spowodowała spory zamęt wśród miłośników literatury. "Niskie łąki" Piotra Siemiona, ku mojemu przerażeniu, zostały wydane właśnie przez wydawnictwo WAB. Moje skrępowanie wynika z tego, że muszę - naprawdę muszę - wypowiedzieć się o tej książce źle. Samozadowolenie autorów, stymulowane przez spełnienie postulatu życzliwych recenzji, po raz kolejny potwierdziłoby znaną zasadę: dobre jest wypierane przez złe.
Wydawca obszedł się z utworem bardzo lekkomyślnie. Czwarta strona okładki jest szczelnie wypełniona peanami na część książki i autora, co powinno budzić podejrzenia (czasami są to podejrzenia niezasadne - identycznie postąpiono w przypadku "Hannemana" i "Krótkiej historii pewnego żartu" Stefana Chwina, a moje obawy się nie spełniły).
Przyznam, że do lektury dodatkowo podnieciła mnie entuzjastyczna recenzja Piotra Bratkowskiego w "GW". Było tych zachwytów więcej, choć podobno pojawiły się też oceny bardzo krytyczne.
Pierwsze wrażenie - książka jest niezwykle ciężka w czytaniu, wręcz toporna. Pytanie, czy dobra książka musi się dobrze czytać (a może odwrotnie?) jest równie stare jak krytyka literacka. Osobiście skłaniam się ku opinii, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Pochwałę lekkiego odbioru literatury jestem w stanie podważyć licznymi przykładami. Wspomniane wyżej powieści Stefana Chwina czy np. "Kochanica Francuza" Johna Fowlesa, nie są książkami łatwymi. Dlaczego więc wspominam o tym kryterium? Cóż, w książkach tych zostałem za swój wysiłek nagrodzony i to na wiele sposobów. Po prostu pewne myśli, postawy, wydarzenia nie dadzą się opisać w prostych słowach. Przeżywanie ich z pozycji czytelnika jest źródłem wielkiej satysfakcji - oto spojedynkowałem się z czymś zawiłym i wygrałem. W "Niskich łąkach" ciężki język jest jednak wartością - a raczej antywartością - samą w sobie.
Mamy w tej powieści nadmiar zwrotów opisowych. Być może miały one przemienić ją w prozę poetycką. Niestety do "Moskwy-Pietuszek" Wieni Jerofiejewa dystans jest ogromny. Ot, choćby taki passus: "...rozbłysk policyjnej lampy na dachu wozu, rwący ciemności na drobne, zaraz zrastające się strzępy". Zgodnie z tą poetyką o podłodze w moim pokoju mógłbym powiedzieć, że to "równina prostokątnych pól, z większymi i mniejszymi kanionami szczelin lekko rozeschniętego drewna, tworzących z całości swoisty rodzaj szachownicy". Plastyczne? Mniej więcej tak, jak odnotowane przez Siemiona "hot-dogi psich kup", zdobiące nowojorskie bruki.
Uzupełnieniem warsztatu literackiego autora są pojawiające się tu i ówdzie dziwaczne słowa, moim zdaniem wykraczające znacznie poza zasób leksykalny spotykany w języku literackim. Konia z rzędem dla tych, którzy wiedzą, co to jest np. donżon. W trzytomowym słowniku języka polskiego słowo to nie figuruje, dopiero dzięki słownikowi wyrazów obcych dowiedziałem się, że chodzi o wieżę obronną. Czytając "Niskie łąki" lepiej jest nie oddalać się od półki z leksykonami i słownikami.
Po tym wstępie jestem winien krótki opis wydarzeń opisanych w książce. Na początku lat 80-tych do Wrocławia przyjeżdża Anglik (zwany dalej Anglikiem). Celem wypadu w polską dzicz jest staż teatralny. Plan zostaje zamrożony z powodu napaści na przybysza, w wyniku czego trafia on w towarzystwo wrocławskiej kontrkultury - mrocznych obwiesiów płci obojga, żyjących od jednej popijawy do drugiej i zażywających różnych nieskomplikowanych rozrywek. Po kilku latach, w okrojonym składzie spotykają się w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez jakiś czas klepią gładką biedę. Anglik w międzyczasie przenosi swoje zainteresowanie z teatru na film, jednak jego ambitne plany znowu zostają zniweczone - polscy kumple urządzają w jego mieszkaniu pijacką demolkę i niszczą jego kasety z świeżo naświetloną taśmą filmową.
Jest też inny wątek - na samym początku poznawania Polski Anglik trafia do łazienki, w której widzi nagą dziewczynę. Ten piorunujący impuls wywołuje w nim natychmiastową chęć ożenku z tą że osobistością, jednak jego awanse zostają odrzucone. I choć jego uczucie okaże się niezwykle trwałe, nawet uratowanie Lidki z rąk eksploatujących ją panów o niekonwencjonalnych upodobaniach seksualnych nie podniesie jego atrakcyjności w jej oczach ani na jotę.
Po kolejnych latach spotkają się znowu w Polsce, gdzieś na skrzyżowaniu krętych ścieżek wiodących do stabilizacji.
Nietrudno jest zauważyć, że w tak wymyślonej czy odtworzonej fabule tkwi spory potencjał. Jednak poza zniechęcającymi niedostatkami natury czysto formalnej książka ma też inne wady. Ogólnie można je podsumować następująco: zaniechanie i przeeksploatowanie.
Do znudzenia powtarzany jest np. motyw braku porozumienia między postaciami, wynikającego ze zderzenia różnych języków. Cel zastosowanego chwytu jest nieznany, choć zastanawiam się, co na ten temat powiedziałby czytelnik nie znający angielskiego. Przypuszczam jednak, że po prostu by się zirytował - nawet w "Wojnie i Pokoju" długie konwersacje po francusku są tłumaczone. Tak czy owak doszukałem się tylko jednej sceny, której blady urok wynika właśnie z tego, że rozmawiające osoby wzajemnie się nie rozumieją. Anglik pyta Lidkę "Will you marry me?", na co ona odpowiada "Nie przerywaj i nie przystawiaj się tak", po czym kontynuuje swój wywód na temat własnej sytuacji życiowej.
Ale, niestety, dość liczne w "Niskich łąkach" dialogi i monologi są sztuczne i jakby "drewniane". Język wypowiedzi (znów przeeksploatowanie, tym razem slangu) jest tak martwy, że słowa zrównują się w randze z poruszeniem małym palcem w bucie. Równorzędność języka werbalnego i języka ciała? Można by się zastanawiać, czy nie jest to zabieg celowy, ale wówczas instynktownie zaczyna się szukać jakiegoś uzasadnienia. Tymczasem to, dlaczego ktoś coś mówi (i robi), jest równie nieprzekonujące. Ot, jakby jedyną przyczyną mówienia było napięcie mięśni języka i szczęki, zdeterminowane wysłanym do nerwów bioprądem.
Oczywistym i jedynym efektem takiego sterowania postaciami jest ich totalna bezmyślność. Ich zachowania, powodowane niewiadomymi czynnikami (czasem pogonią milicjanta, rzadko uleganiem jakiemuś wrażeniu, nigdy procesem myślowym) powodują, że bohaterowie niewiele różnią się od kur, które kradną.
Lidka zatem wie, że jej się w Polsce lat 80-tych nie podoba. Jak wielu w tamtych czasach, szansę przemiany widzi w emigracji. Skończy się to kiepsko i znów da o sobie znać jakieś fatum, które dopada Polaka w dowolnym zakątku Ziemi. Zapewne ma to coś wspólnego z naszymi narodowymi przywarami - bałaganiarstwem, "tumiwisizmem", powszechnym brakiem umiejętności planowania i realizowania celów. Pod względem przedstawiania losu rodaków-tułaczy "Niskie łąki" niewiele się różnią od "Szczęśliwego Nowego Jorku" - filmu, który może wywołać kryzys tożsamości narodowej. Tam jednak zostało to powiedziane bardziej wprost i skonfrontowane z jakąś alternatywą. Jeżeli intencją Siemiona było projekcja zachowań marginesu na portret całej nacji, to jest to zabieg zbyt jednostronny. Protestuję.
Anglik jest zresztą bardzo podobny do swoich polskich znajomych. Niech ktoś mi spróbuje wyjaśnić, dlaczego zadurzył się w Lidce. Czy chodziło o pokazanie, że miłość jest ślepa?
Kolejnym zaniechaniem jest marginalne potraktowanie wątku kolegi, który zapisał się do ZOMO. Czyż nie jest to wydarzenie wymagające podejścia głębszego niż rzucenie kilku dezaprobatywnych uwag?
Inne rozczarowanie związane jest z tymi dziedzinami działalności ludzkiej, które są źródłem pasji. W przypadku Anglika jest to filmowanie, dla Carlosa i spółki - muzyka alternatywna. W obydwu przypadkach nie udało się Siemionowi w minimalnym choćby stopniu przekazać przyczyn i natury owych fascynacji. Przyznam się tu, że w moim przypadku miał ułatwione zadanie - jeśli chodzi o muzykę, jestem nieco do tematu przygotowany przez moich przyjaciół, natomiast filmowanie jest bliskie mojej wielkiej miłości, fotografii. Ale nic z tego.
No i wreszcie kompozycja powieści. Sporo się ostatnio mówi o tym, że literatura pokolenia polskich 30-latków charakteryzuje się powrotem do klasycznej formy prowadzenia wydarzeń. Nie zawsze jest to nudnawa linearność, zdarzają się interesujące zakręty i pętle czasu, ale czas ten daje się śledzić i jest pod kontrolą.
Piotr Siemion postanowił podzielić czas na kilka rozłącznych okresów. Metoda sama w sobie nie jest żadnym wykroczeniem. Jeśli już jednak buduje się powieść z odległych epizodów, które czytelnik ma sam poukładać, warto zadbać o jakąś linię prowadzącą. Podkreślam jeszcze raz, nie chodzi tu o to, że za przewróceniem kartki mija kilka lat i przenosimy się o tysiące kilometrów na wschód lub zachód (choć nie jest zbrodnią zadać pytanie, co się działo w tym czasie - być może nic się nie działo, albo nie jest to istotne). Ponieważ zabrakło wyrazistego elementu spajającego (te same postacie to za mało), "Niskie łąki" nie są tak naprawdę powieścią, a zbiorem opowiadań, którym nadano zbyt dużą autonomię, przez co nie tworzą całości.
"Niskie łąki" zostały wydane w WAB-owskiej serii o intrygującym tytule "Archipelagi". To jeszcze jedno nieporozumienie, sugerujące, że na losy bohaterów w istotny sposób wpływa miejsce, gdzie się znajdują. Książka Piotra Siemiona w żaden sposób mnie do tej tezy nie przekonuje, a przecież jest ona taka oczywista - w innych powieściach i w realnym życiu.
Pamiętam bardzo pochlebne recenzje, które wydawały się na tyle wątpliwe, że porzuciłam myśl o przeczytaniu książki. Poza tym, mały dystans czasowy też trochę zniechęcał.Postanowiłam przeanalizować książkę po latach i z zainteresowaniem przeczytałam recenzję pana Wernera. Uważam, że zawiera bardzo dobre uwagi. Szczególnie bolesne, także po latach, jest bardzo jednostronne i fałszywie karykaturalne przedstawienie ludzi tego okresu, bo to są jednak uogólnienia i sądy ferowane przez kogoś kto był bardzo "poza" jakimkolwiek poważnym aktywizmem, także robotniczym...