„Scholomance. Mroczna wiedza” Naomi Novik otwiera intrygujący cykl fantasy dla trochę młodszego czytelnika. Znajdziemy w nim szkołę dla dzieci i młodzieży obdarzonej magicznymi zdolnościami… Brzmi znajomo? Owszem, choć powieść stara się nie popaść w sztampowość.
Ech, ta magiczna młodzież
[Naomi Novik „Scholomance. Mroczna wiedza” - recenzja]
„Scholomance. Mroczna wiedza” Naomi Novik otwiera intrygujący cykl fantasy dla trochę młodszego czytelnika. Znajdziemy w nim szkołę dla dzieci i młodzieży obdarzonej magicznymi zdolnościami… Brzmi znajomo? Owszem, choć powieść stara się nie popaść w sztampowość.
Naomi Novik
‹Scholomance. Mroczna wiedza›
Poprzednie, samodzielne tytuły Naomi Novik („Wybrana” i „Moc srebra”) ciekawie łączyły baśń, fantasy i historyczne realia bliskie Polakom. „Mroczna wiedza” nie sprawia już tak dobrego wrażenia. Nie ma tu już niby-słowiańskiego świata, został on zastąpiony szkołą magiczną zakotwiczoną nie w konkretnym miejscu, a w… otchłani. Autorka nawiązuje raczej do tradycji kultury angielskiej i tamtejszych elitarnych szkół – zresztą, Scholomance stworzyli w czasach edwardiańskich czarodzieje z Manchesteru. Jest więc w niej podział na elitarne enklawy (nowojorską, londyńską itp.), do których aspirują utalentowani prymusi. Rywalizacja, owszem, jest, ale nie tak mordercza jak w „Igrzyskach śmierci”, wrogami są tu głodne magii potwory, a nie inne dzieciaki (chociaż są wyjątki). Co dość zaskakujące – nie ma w niej nauczycieli, ale są sale lekcyjne, testy i egzaminy. Dzieciaki uczą się z podręczników, praktyki w warsztacie czy wymieniając się magiczną wiedzą z innymi.
Bohaterka, Galadriel Higgins, kreuje się na osobę wybitnie aspołeczną i tak jest traktowana, a i czytelnikowi, pomimo pierwszoosobowej narracji, początkowo dość trudno ją polubić. Nosi imię, a jakże, po tolkienowskiej władczyni Lothlórien. Matka czytała Tolkiena córce na dobranoc, ale nie pozwalała jej oglądać dzieł Petera Jacksona, ponieważ „była rozczarowana skalą przemocy filmowych adaptacji”. Niechęć do brutalności pojawia się też w powieści, gdy kwestionowana jest, jako nierealistyczna, wizja morderczych dzieci z „Władcy much” Williama Goldinga. Zaskakujący purytanizm – w powieści dzieci giną często, choć na sposoby rodem z horroru raczej niż kryminału. Przykładowo: po pożarciu przez jedno z monstrum, człowiek nie umrze, ale będzie w jego wnętrzu trawiony w nieskończoność, cierpiąc ogromny ból. Czy to nie przebija wizji Petera Jacksona?
Matką Galadriel była powszechnie lubiana czarodziejka-uzdrowicielka. Ale według (dość oklepanego) proroctwa prababki to prawnuczka właśnie „sprowadzi śmierć i zniszczenie na wszystkie enklawy świata”. Zresztą, może to i dobrze, gdyż owe enklawy z racji swej klasowości nie są zbyt ciekawym zjawiskiem, a raczej odpowiednikiem korporacji wychwytujących najlepszych absolwentów. Ale to enklawy stworzyły szkołę, żeby ochronić młodych czarodziejów przez złowrogami żywiącymi się ich magiczną mocą. Stąd nieustanne życie w poczuciu zagrożenia. Ostateczny egzamin, konfrontację z potworami, przeżywa połowa uczniów, a generalnie kończy szkołę jedna czwarta, przy czym większe szanse przeżycia mają dzieci z enklaw. Za ochronę „płacimy pracą, udręką i strachem” i „tymi, którym nie udaje się przeżyć”. Czyli szkoła to azyl (młody czarodziej w świecie zewnętrznym to bardzo łatwy łup), ale zarazem miejsce-pułapka, przy którym Hogwart to przedszkole. Oczywiście niezbędny jest też wątek romansowy – póki co, dość przewidywalny, choć ostatnim zdaniem powieści autorka próbuje nieco namieszać.
Warto docenić bestiarium, ciekawie przetłumaczone na polski. Znajdziemy w powieści złowrogi, paszczory, syrenopająki i mrugoszkoczki. Magia w powieściowym świecie jest zarazem ujęta w karby zasad, ale jest też czymś wolicjonalnym. Moc magiczną można generować wykonując ćwiczenia fizyczne, tańcząc albo szydełkując (!) – w ten sposób ładuje się specjalne kryształy. Można też ją pozyskiwać z żywych stworzeń. Żaden czarodziej nie „wierzy” w magię, gdyż jest to zjawisko realne, jak elektryczność. Ale z drugiej strony, na „baśniową” modłę, wiara powołuje rzeczy do istnienia, a niewiara przeciwnie. Recytując magiczne inkantacje, trzeba „wierzyć” w ich powodzenie. Sale lekcyjne są tam, gdzie uczniowie się spodziewają je znaleźć. Natrafienie na potwora jest prawdopodobne, jeśli dziecko spodziewa się spotkać go w ciemnym zaułku. A jeśli jesteś mugolem niewierzącym w potwory – nic ci nie zrobią, nawet ich nie zauważysz albo uznasz za np. mysz.
Podobać się może architektura Scholomance – zawieszona w otchłani szkoła jest olbrzymim mechanizmem obrotowym, trochę na podobieństwo zegara. Zamiast mapy świata, jak niemal w każdej książce fantasy, mamy tu plany tej budowli w klimatycznym, staroświeckim stylu. Scholomance ma też swoje zasady. Oto jedna z nich: „Szkoła ściga cię, jeśli czegoś nie zrobisz (nie dostarczysz na czas testu), ale nic jej nie obchodzi, jeśli oszukujesz (ściągasz)”. Brzmi niepokojąco znajomo?
Powieść jest solidną przedstawicielką young adult w konwencji fantasy, przyzwoicie napisaną i z ciekawą kreacją świata, choć w kontekście poprzednich dokonań autorki wydaje się jednak małym krokiem w tył.
