Smok to królewskie zwierzę fantasy, bijące wręcz po oczach swoją niezwykłością, zachwycające siłą i urodą. Pojawił się u zarania tego gatunku i nie rozstaje się z nim po dziś dzień. „Księga smoków”, zbiór opowiadań z wydawnictwa Runa, przedstawia nam różne wizje magicznego stwora.
Smoki wielobarwne
[„Księga smoków” - recenzja]
Smok to królewskie zwierzę fantasy, bijące wręcz po oczach swoją niezwykłością, zachwycające siłą i urodą. Pojawił się u zarania tego gatunku i nie rozstaje się z nim po dziś dzień. „Księga smoków”, zbiór opowiadań z wydawnictwa Runa, przedstawia nam różne wizje magicznego stwora.
„Księga smoków” gromadzi autorów bardziej i mniej znanych, gwiazdy wschodzące i świecące od dawna. Tak jak różny jest pisarski staż twórców, tak różne są ich literackie zainteresowania. Nawet zadany temat, czyli smok, nie był w stanie nadać tonu antologii, zamknąć jej treści w określonym podgatunku fantasy. Brak wyraźnego trendu, a każde opowiadanie zasługuje na osobne omówienie, może nawet dłuższe niż to, co zawiera niniejsza recenzja. Uprzedzam jednak: kolejność z poniższego opisu nie odpowiada tej, w jakiej opowiadania pojawiają się w książce.
Opowiadania Ewy Białołęckiej i Marcina Mortki nieprzyjemnie mnie rozczarowały. Daleki jestem od uznawania ich za teksty kiepskie, jednak wcześniejsze kontakty z prozą obojga autorów przyzwyczaiły mnie do utworów staranniejszych. Tymczasem zarówno „Szczeniak”, jak i „Smok, dziewica i salwy burtowe” to w zasadzie ciąg pomysłowych i humorystycznych scenek połączonych fabularną fastrygą i napisanych mocno uproszczonym, nadmiernie jak na mój gust potocznym stylem. Może się podobać; mnie nie pasuje.
Humor i chęć parodii maniackiej popularności marketingu i zarządzania wiodły pióro Tomasza Kołodziejczaka podczas pisania „Smoczego biznesu”. Tekst jest w zasadzie jednym wielkim postmodernistycznym dowcipem i jego oceny będą się różnić, tak jak poczucia humoru. Ze względu na mniej widoczne fabularne szwy i nieco gładszy język postawiłbym go wyżej niż dwa, o których mowa w poprzednim akapicie – na półce ze znośną rozrywką.
Ostatni z omawianych tekstów stricte humorystycznych jest też najlepszym. Mowa tu o opowiadaniu „Po prostu jeszcze jedno polowanie na smoka” Anny Brzezińskiej. Rzecz jest pięknie napisana, czyta się to szalenie przyjemnie. Barwne postaci, żywy, rozgadany świat. Rozrywka? Tak, ale taka, której ma się ochotę zaznać po wielokroć.
Czy „Śmietnikowy dziadek i Władca Wszystkich Smoków” Jacka Piekary to tekst zabawny, czy smutny, trudno mi zdecydować. Dobrze to świadczy o tym shorcie, opartym na jednym, konsekwentnie do końca wygranym pomyśle. Jednak – jak to bywa z najlepszymi nawet szortami – to strawa na jeden posiłek.
Powyższych wątpliwości nie rodzi natomiast tekst Iwony Surmik. Opowiadanie, choć dobrze napisane, jest szalenie smutne. Mowa w nim o stracie trudnej do zniesienia, o rozpaczy, która przesłania cały świat, i o tym, że nawet pozornie nędzne życie ma swoje piękno. To plus oryginalne podejście do kwestii smoczego dziedzictwa czyni „Łzy smoka” jednym z najlepszych tekstów antologii, utworem, do którego się wraca.
Następny w kolejności jest tekst Izabeli Szolc… i tu na mojej ocenie ciężko waży jeden zasadniczy fakt. Otóż wyznaję: lubię jej styl. Odpowiada mi konstruowanie bohaterów poprzez pośpiech w myśli i działaniu, te liczne niedopowiedzenia, to koncentrowanie się wyłącznie na nastroju i psychice postaci. Dlatego polubiłem dziejące się w starodawnych Chinach „I to minie”, opowieść o kobiecie osamotnionej w obliczu wrogich jej zwyczajów. Uważam je za jeden z najmocniejszych punktów zbiorku, ostrzegając jednak uczciwie, że jest to opinia gorącego fana.
Do Azji przenosi czytelnika również Maja Lidia Kossakowska („Smok tańczy dla Chung Fonga”), zderzając pochodzącego z wypranego z przesądów Zachodu zawodowego mordercę z pełnym mistyki Wschodem i nadprzyrodzonym szczęściem tamtejszego gangstera. Tekst wciągający, oparty na ładnym pomyśle, na pewno wart przeczytania.
Maciej Guzek stworzeniami rodem z tolkienowskiej fantasy wypełnił okopy pierwszej wojny światowej. „Zmiana” to typowe militarne opowiadanie o pocie, krwi i łzach, podbarwione polityką i rasowymi konfliktami między krasnoludami i elfami. Chwała autorowi za pomysłowość i pisarską sprawność, bo trafił co najmniej do jednego czytelnika, który zasadniczo żołnierskich opowieści nie znosi.
Militarne akcenty pojawiają się również w „Darze dla cesarza” Krzysztofa Piskorskiego, jednak opowiadanie Macieja Guzka postawiłbym wyżej. „Zmiana” jest konsekwentna i spójna, natomiast rozgrywający się w alternatywnym, napoleońskim świecie tekst Piskorskiego próbuje złapać zbyt wiele srok za ogon. Jest tam niestety kilka fragmentów, które są ewidentnym pójściem na skróty, popchnięciem fabuły o lata świetlne za pomocą krótkiego akapitu, streszczeniem skomplikowanych procesów społecznych na przestrzeni paru zdań (przykładem niech będzie geneza wyprawy, wokół której oplata się akcja opowiadania) .
Opowiadanie Michała Studniarka („Mój własny smok”) budzi we mnie uczucia ambiwalentne. Z jednej strony nie sposób odmówić autorowi pomysłowości w potraktowaniu tematu i konstrukcji wieloznacznego, interesującego zakończenia, z drugiej zaś tekst w żaden sposób mnie nie zainteresował. Mam wrażenie, że język, którym autor się posługuje, jest zbyt neutralny. Za mało też uczucia wkłada w bohatera, który jawi się jedynie wehikułem niosącym autorskie idee.
Opisane do tej pory opowiadania składają się na wielobarwny, interesujący zbiór porządnej rozrywkowej fantasy, w sam raz na chwilę odpoczynku dla ducha. Jednak „Księga smoków” kończy się utworem wybitnym i niezwykłym, który osobiście zaliczam w poczet najlepszych krótkich utworów, jakie się polskim autorom fantastyki zdarzyło popełnić. Mowa tu o „Raporcie z nawiedzonego miasta” Wita Szostaka.
Od samego początku autor czaruje językiem, malując przed naszymi oczyma rozpalone słońcem włoskie miasto. A kiedy już czytelnik poczuje klimat sjesty, kiedy stanie na tamtej ziemi, okaże się, że w katedrze zagnieździł się smok. Mieszkańcy, postawieni wobec tego nawiedzenia szukają różnych dróg ratunku…
„Raport z nawiedzonego miasta” jest tekstem, który czytać można na wiele sposobów. Można po prostu zachwycać się stylem i pomysłem, niezwykłością wydarzeń. Można widzieć w nim opis sposobów na poradzenie sobie z niezwykłym zdarzeniem, metaforę spotkania z istotą niezrozumiałą, wyższego rzędu (nie przez przypadek smok zagnieździł się w katedrze!), można odczytywać odniesienia do Herberta. To nie wszystko… jednak wielką zaletą tego opowiadania jest budowanie własnej interpretacji wydarzeń. Tekst jest otwarty i myślę, że każdy czytelnik chętnie sam nad nim poduma – tyle tam alegorii, małych opowieści i znaczących wydarzeń.
„Księga smoków” to zbiór pełen solidnej rozrywki, z kilkoma fajerwerkami i kilkoma tekstami gorszej próby. Mamy tu przekrój przez prawie wszystkie typy fantasy obecnie pisanej. Zbiorek zasługiwałby na 60% i rekomendację niezłego pożeracza czasu, ale „Raport z nawiedzonego miasta” podnosi ocenę o 10% i każe mi twierdzić, że nad zakupem smoczej antologii warto się zastanowić.