Grzegorz Mathea udowodnił już w „IV Rzeczpospolitej”, że potrafi stworzyć przyzwoitą satyrę. W „Spadku” znów chodzi o wyśmianie rodzimej biurokracji i sfery publicznej, ale tym razem dodatkowo opakowanych w formułę powieści sensacyjnej. Jack Ryan biegający po Warszawie i CBŚ jako FBI? Z tego może wyjść tylko farsa.
Afera gruntowa
[Grzegorz Mathea „Spadek” - recenzja]
Grzegorz Mathea udowodnił już w „IV Rzeczpospolitej”, że potrafi stworzyć przyzwoitą satyrę. W „Spadku” znów chodzi o wyśmianie rodzimej biurokracji i sfery publicznej, ale tym razem dodatkowo opakowanych w formułę powieści sensacyjnej. Jack Ryan biegający po Warszawie i CBŚ jako FBI? Z tego może wyjść tylko farsa.
Haczyk polega na tym, że farsa w „Spadku”, czyli przaśność, zaściankowość i nieudacznictwo to elementy zamierzone. Książka Matei, mimo umieszczenia przez wydawcę w serii „Sensacja”, jest bowiem bardziej powieścią obyczajową, ostrą satyrą na współczesną Polskę, która to satyra z fabuły sensacyjnej bierze główny wątek napędzający akcję, a w wyśmiewaniu celuje szczególnie w policjantów i wojskowych. Jest to zresztą ta sama konwencja, w której autor umieścił swój debiut książkowy – „
IV Rzeczpospolitą” – tam też sensacyjny wątek zamachu stanu był tylko pretekstem do bezkompromisowego wytykania niedostatków współczesnej Polski.
Książka teoretycznie opowiada historię poszukiwań testamentu i spadkobierców pewnego powstańca listopadowego, który emigrując do Stanów Zjednoczonych i ginąc tam za „wolność waszą”, otrzymał pośmiertnie od amerykańskiego rządu działkę ziemi – w XXI wieku będącą olbrzymim polem naftowym zajętym przez potężny koncern. Sprawą zajmuje się Departament do Spraw i Sytuacji Nadzwyczajnych Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, o tyle zainteresowany całą historią, że ktoś musi zajmować się najdziwaczniejszymi informacjami od obywateli. Zresztą, akurat rządowi polskiemu mógłby przypaść spory udział w równowartości roponośnych gruntów. Śmierć kolejnych ludzi powiązanych z testamentem powoduje, że traktowana najpierw z niedowierzaniem sprawa staje się poważna i warta zainteresowania. Perypetie Tomasza, młodego, błyskotliwego urzędnika, zajmującego się w Departamencie całą aferą, są jednak tylko pretekstem do ukazania absurdów państwowej biurokracji, przywar jej pracowników, a także mniejszych lub większych wad wszelkich innych ludzi, stających na drodze bohatera. Fabuła sensacyjna rwie się więc okrutnie, poraża liniowością i sztampą (samo umieszczenie akcji w polskich realiach nie wystarcza – wciąż są to elementy ograne) oraz podtapia się w odmętach dygresji. Trzeba przyznać, że autor zwykle wyciąga ją w ostatniej chwili na powierzchnię i akcja posuwa się jakoś do przodu, lecz, niestety, nie na długo. Irytuje postać wszechwiedzącego bohatera, który posiadając zaskakującą zdolność bezbłędnego antycypowania ruchów przeciwnika, zawsze jest o krok za mordercą. Nawet jeśli oznacza to wybieranie rozwiązań zupełnie nieprawdopodobnych, dziwnym trafem akurat zawsze najlepszych. Na fakt, iż Tomasz i jego współpracownicy, przecież zwykli cywilni urzędnicy, poczynają sobie niczym połączenie Sherlocka Holmesa z Jamesem Bondem, trzeba spuścić litościwą zasłonę milczenia.
Plusem „Spadku” jest natomiast nowoczesne spojrzenie na gatunek, w sensie wykorzystania jako motorów napędowych fabuły pieniędzy i bezosobowej, międzynarodowej korporacji, a nie zimnowojennych szpiegów czy szalonych naukowców, kierujących się pobudkami ideologicznymi. Osadzenie tej historii ściśle we współczesnych realiach – nawet płatny zabójca zdobywał swoje szlify nie w KGB czy Wietnamie (nie daj Boże, byłby już co najmniej panem w średnim wieku), ale na Bałkanach w latach 90. – tworzy całkiem fajny zarys i obietnicę akcji nie tylko trzymającej w napięciu, ale też niegłupiej i w jakiś sposób nowatorskiej. Niestety, obietnicę niespełnioną.
Jeśli chodzi o właściwą zawartość książki, czyli satyryczny obraz współczesnej Polski, to jest sporo lepiej, choć też nie idealnie. Tu z kolei grzechem jest nadmiar. Zamiast ograniczyć się do wytykania niekompetencji, głupoty, służalczości, zawiści, wąskich horyzontów, prywaty etc. etc., środowisku służb mundurowych i administracji państwowej, brnie Mathea w krucjatę przeciwko całemu społeczeństwu. Dostaje się księżom, bibliotekarkom, studentom, profesorom, sekretarkom, wujkom, ciotkom, czy, last but not least, babciom w tramwajach. Ta wendetta przeciw głupocie i złośliwe obśmiewanie wszystkich i wszystkiego przyjmuje czasem tak karykaturalne rozmiary, że aż nuży. Drobnostka (jak ta babcia walcząca o miejsce w tramwaju), która jest co najwyżej materiałem na krótki, inteligentnie i dowcipnie napisany felieton w tygodniku, w „Spadku” urasta do rangi faktu i obserwacji typowej dla Polski przełomu wieków. W potoku takich przerysowanych obserwacji giną te naprawdę ważne i interesujące. Kolesiostwo, peerelowskie nieróbstwo czy choćby banalna nieznajomość języków to ułomności powszechnie znane, ale jednak zepchnięte gdzieś w sferę domysłu, stereotypu i żartu. Okazuje się, że nie tylko zwykła „pani z okienka”, ale też najwyżsi rangą urzędnicy w Polsce nie grzeszą inteligencję, a za to rekompensują te braki niewyobrażalnymi pokładami głupoty, cynizmu i cwaniactwa. Więcej nawet, to właśnie te „szare żuczki” z najniższych szczebli, choć też niedoskonałe i spętane brakiem możliwości, utrzymują całą machinę na swoich plecach i tylko modlą się, by ci na górze zepsuli jak najmniej. Władza w oczach Mathei (co udowadniał już w „IV Rzeczpospolitej”) to zbiorowisko nieudolnych, niekompetentnych i ponurych darmozjadów.
Dobrze, że ktoś porusza takie problemy, bo refleksja, że to nie mity, że NAPRAWDĘ (a są podstawy sądzić, że autor zna się na rzeczy – patrz: następny akapit) tak wyglądają polskie wojsko i administracja publiczna, jest, delikatnie mówiąc, porażająca. Pozytywne jest również, że obracając się w takiej tematyce, nie idzie Mathea zbyt głęboko w politykę i choć przemyca aluzje do rzeczywistych osób, nie gmatwa się w przerzucanie win między lewicą a prawicą, postkomunistami a postsolidarnościowcami itp. (choć wyraźnie pokazuje, że gros słabostek i złych cech odziedziczyliśmy po Polsce Ludowej). Niestety, efekt zostaje osłabiony przez „przeginanie” i pójście w stronę karykatury – z takimi osobnikami jak u Mathei, nie tylko WP, ale i urząd miejski w Pcimiu Dolnym, nie byłby w stanie w ogóle funkcjonować. Czytelników „IV Rzeczpospolitej” może też znużyć to, iż autor obraca się cały czas w tych samych klimatach i piętnuje te same wady w podobny sposób.
Co ratuje książkę? Przede wszystkim język. Nie jest autor jakimś wirtuozem słowa, ale solidne rzemiosło, które uprawia, doskonale zdaje egzamin i książkę po prostu dobrze się czyta – nawet mimo leniwego prowadzenia akcji rozpływającej się we wtrętach i dygresjach. Rodzynki, w postaci perełek niewymuszonego słowno-skojarzeniowego humoru, pojawiających się tu i ówdzie, dodają smaku temu satyrycznemu ciastu i łagodzą jadowito-złośliwe zakalce. Wreszcie, choć dla tzw. „przeciętnego czytelnika” może to być niedostrzegalne, znakomicie, wiernie i z werwą opisuje Mathea Podlasie, na którym umieścił część akcji. Ma to nie tylko zalety humorystyczne, ale też uwiarygodnia autora w gestii komentowania układów i postaw wojskowo-urzędniczych. Bo jeśli szczegółowo i starannie odtwarza autor niewielkie podlaskie miasteczko, warszawski klub muzyczny, lotnisko czy bibliotekę, wraz z typowymi dla tych miejsc osobnikami, to może przedstawiając korytarze Sztabu Generalnego, jest równie wiarygodny?
Jeśli ktoś nie boi się złośliwości, jadowitych komentarzy i wrednych bohaterów, a nie znudziła mu się jeszcze codzienna szopka polityczna znana z telewizji, powinien sięgnąć po „Spadek” – z pewnością się nie zawiedzie, a nawet utwierdzi się w swoich poglądach na Polskę i spojrzeniu na świat, a może też znajdzie kilka nowych obiektów do narzekania? Książka powinna się spodobać również Podlasiakom (zwłaszcza bielszczanom!) – miła ciekawostka i trochę związanego z regionem humoru. Natomiast idealiści i miłośnicy sensacji powinni raczej „Spadek” ominąć.
Plusy:
- humor (miejscami)
- wiarygodność
- satyra w słusznej sprawie
Minusy:
- wątek sensacyjny tylko jako kamuflaż i pretekst
- czasem przesadna karykaturalność
- jadowitość i złośliwość w wyśmiewaniu
- częściowe powielanie tematyki poprzedniej książki