Niech się stanie baśń [Witi Ihimaera „Jeździec na wielorybie” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Rzadko trafia się polskiemu czytelnikowi możliwość obcowania z literaturą z antypodów, napisaną przez autochtona i opisującą jego rodzime strony. Zwłaszcza, jeśli dotyczy to Maorysa piszącego o tradycjach Nowej Zelandii, a nie białego Anglosasa opisującego znaną wszem wobec Australię. „Jeździec na wielorybie” Witi Ihimaery to właśnie taki rodzynek i ciekawostka – bardzo przyjemna zresztą.
Niech się stanie baśń [Witi Ihimaera „Jeździec na wielorybie” - recenzja]Rzadko trafia się polskiemu czytelnikowi możliwość obcowania z literaturą z antypodów, napisaną przez autochtona i opisującą jego rodzime strony. Zwłaszcza, jeśli dotyczy to Maorysa piszącego o tradycjach Nowej Zelandii, a nie białego Anglosasa opisującego znaną wszem wobec Australię. „Jeździec na wielorybie” Witi Ihimaery to właśnie taki rodzynek i ciekawostka – bardzo przyjemna zresztą.
Witi Ihimaera ‹Jeździec na wielorybie›Witi Ihimaera jest pisarzem uznanym, zresztą znawcą literatury (profesura na uniwersytecie w Auckland), a jego wydany w 1987 roku „Jeździec na wielorybie” to powieść okryta sławą, bestseller wydany w kilkudziesięciu krajach świata i z sukcesem sfilmowany (nominacje do Oscara, nagrody na festiwalach oraz... dobre oceny od esensyjnych tetryków). Z wielu opinii o filmie i książce wyłania się historia Ihimaery jako dzieło uniwersalne, mądre, poruszające ważne problemy, może nawet wybitne. Ciężko się z tym w 100% zgodzić, ponieważ „Jeździec…” to opowiastka bardzo prosta, tak fabularnie, jak i treściowo, na pewno nierewolucjonizująca spojrzenia na problem kultur pierwotnych we współczesnym świecie ani nieporuszająca wyjątkowo poważnych tematów. To tylko baśń. Tylko i aż – bo, jeśli do powieści Nowozelandczyka podchodzić jak do baśni, to jawi się ona może nie jako rzecz wybitna, ale z pewnością bardzo dobra i dostarczająca sporo dziecięcej radości. Kahutia Te Rangi, pieszczotliwie zwana Kahu, jest jedynym prawnuczęciem Koro, wodza maoryskiej wioski, który ma obowiązek wyznaczyć swoich kolejnych następców w każdym pokoleniu. Ojciec dziewczynki bezsprzecznie na bycie przywódcą plemienia zasłużył – czy ona sama również dostąpi tego zaszczytu? Niestety, jako kobieta Kahu jest istotą z definicji niecieszącą się zbyt wielkim poważaniem w oczach mocno tradycjonalistycznego wodza. Wybrane przez rodziców imię Kahutia – imię mężczyzny, wielkiego przodka, tytułowego Jeźdźca Wielorybów – choć powodowane chęcią przypodobania się Koro, staje się w jego oczach ponurym żartem losu i sprawia, że starzec zaczyna wręcz nienawidzić dziecka. Tymczasem, dorastająca Kahu największą miłością obdarza właśnie pradziadka, lgnąc do niego na każdym kroku i walcząc o jego miłość i uznanie. Wódz jednak, zaślepiony tradycją i sparaliżowany powagą wyboru (XX wiek i zachodnia cywilizacja przyniosła wiele nowych problemów nowozelandzkim autochtonom), odrzuca dziewczynkę, a przyszłego następcy zaczyna szukać poza swoim rodem. Czy mieszkańcy wioski otrzymają jakiś znak potwierdzający słuszność trwania w wielowiekowej tradycji? Czy młodziutka Kahu zyska w końcu miłość pradziadka i stanie się godną tytułu następcy wodza? Pytania postawione powyżej są niestety retoryczne, ponieważ fabułę zdradził wydawca w blurbie, na czwartej stronie okładki. Choć trzeba się zgodzić, że jest ona sama w sobie przewidywalna, a siła książki leży zupełnie gdzie indziej, to mimo wszystko jest to zabieg trochę niemiły. Czytelnik skusiwszy się na okładkową notę, zawczasu poznaje dokładny przebieg akcji, wraz z kulminacją potwierdzającą przynależność książki do podgatunku realizmu magicznego. Ihimaera nie skupia się zbytnio na opisach tradycji i legend maoryskich. Rzucane są tylko czytelnikowi wyjątki dotyczące postaci Kahuti Te Rangi, zwanego Paikeą, Jeźdźcem Wielorybów, z których ciężko zbudować sobie spójny obraz mitologii. Przedstawianie wierzeń Maorysów nie jest jednak celem autora, podobnie jak nie znajdziemy w książce zbyt wielu opisów rytuałów, tradycyjnych zachowań ani prób wyjaśnienia, jak przenikają się wpływy kultury maoryskiej i nowoczesnych społeczeństw. Skupia się Ihimaera raczej na ukazaniu kontrastu między postępowością a tradycją, rozumianymi częściowo jako „walka” z zachodnim stylem życia, ale głównie jako dwa odmienne aspekty tej samej kultury pierwotnego plemienia. Dogmatyzm i ślepy tradycjonalizm Koro ścierają się z bardziej pragmatycznym spojrzeniem młodego pokolenia, które uważa, że nie warto odrzucać jednostki wybitnej, przydatnej społeczności, tylko dlatego, że nie spełnia wąskich norm tradycji. Kahu kocha morze, naturę, podporządkowuje się wszelkim prawom zwyczajowym, a pradziadek jest dla niej najwyższym autorytetem. Według wodza jednak nie nadaje się, bo urodziła się dziewczynką. Nie należy tu bynajmniej szukać jakiejś feministycznej walki o równouprawnienie płci – dążenia kobiet są tylko jednym z wielu problemów tradycyjnych kultur w dzisiejszym świecie i co najwyżej symbolem reprezentującym wszelkie inne zmiany, z którymi Maorysi muszą się borykać. „Jeździec na wielorybie” zresztą w ogóle nie aspiruje do poważnych rozważań na temat przemian dotykających „prymitywne” społeczności. Ta niewielka (135 stron dużym drukiem) książeczka to raczej lekko odrealnione przedstawienie nastrojów we współczesnej maoryskiej wiosce niż zaspokojenie poznawczej ciekawości czytelnika na temat Nowej Zelandii, jej historii, tradycji czy problemów (w tym zresztą książka przypomina trochę film Petera Weira „ Ostatnia fala” 1)). Nie zastanawia się Ihimaera nad wpływem nowoczesnej techniki na życie Maorysów, nie stawia pytania, czy drobne odstępstwa od wielowiekowej tradycji (naznaczenie dziewczynki na wodza) i ustępstwa na rzecz zachodniego sposobu myślenia nie pociągną za sobą lawiny kolejnych przemian, które przekształcą plemię w śmieszny i sztuczny amalgamat „szlachetnego dzikusa” z pustym i zaborczym człowiekiem współczesnym (inne podejście prezentuje np.: Mike Resnick w „Kirinyadze” 2)). Wszelkie antagonizmy i postawy są wręcz archetypowe, a rozwiązanie problemów doprawdy bajkowe i banalne. Z tą prostotą, powierzchownością i umownością wiąże się też naruszenie racjonalnego łańcucha przyczynowo-skutkowego i spójnego obrazu świata (najwyraźniejszy przykład to zupełne pominięcie pokolenia dziadków Kahu – dziewczynka wychowuje się jakby miała tylko rodziców i pradziadków, o dziadkach nie ma ani jednego słowa). Mogą też drażnić wstawki w języku Maorysów, których jest sporo, do tego wyjaśnianych nie kontekstem czy (zupełnie zbędnym) słowniczkiem na końcu książki, a często wręcz powtórzeniem tych samych słów w języku polskim. Jednak melodyjność mowy rodzimych Nowozelandczyków (np.: powtarzane jak mantra „hui e, haumi e, taiki e”, „niech się stanie”, będąca swoistym zaklęciem – łącznikiem między opisami świata magicznego i realnego) sprawia, że można przymknąć na to oko. W ostatecznym rozrachunku, wszelkie niedociągnięcia okazują się drobnostkami, niewpływającymi na odbiór książki, a nawet, w pewnym stopniu, usprawiedliwionymi konwencją. Wspominana kilka razy bajkowa umowność, choć u niektórych może powodować niedosyt, dla innych będzie największą zaletą książki. Nie ma tu dramatycznych zwrotów akcji, piętrzących się przed bohaterami problemów, walk czy nagłych zgonów. Nie dowie się czytelnik nic ponad truizmy: zabijanie wielorybów jest „be”, tradycja może być mądra i pomocna nawet we współczesnych czasach, najbardziej zaślepiony człowiek też może przejrzeć na oczy itp. Jest za to u Ihimaery humor i wzruszenia, jest miłość, ufność, ciepło i dobroć, a także wiara, że wciąż żyją w ludziach te wartości. O ile ktoś nie nastawia się na skryte pod płaszczykiem beletrystyki filozoficzne rozważania nad problemem pierwotnych kultur we współczesnych czasach (godna polecenia wspomniana wcześniej „Kirinyaga”) ani nie oczekuje rzetelnego opisu tradycji społeczno-religijnych Oceanii (tu wart przeczytania jest dorobek rodzimego antropologa-pisarza Bronisława Malinowskiego), wyniesie sporo przyjemności z lektury. To z pewnością książka odpowiednia dla miłośników morza, delfinów i wielorybów, ludzi marzących o życiu w harmonii z naturą, wierzących, że kiedyś życie było piękniejsze, że współczesna cywilizacja tylko tłamsi człowieka, a przede wszystkim lubiących bajki, w których wszystko się dobrze kończy i wierzących w przenikanie się świata realnego i magicznego. „Jeździec na wielorybie” to tylko baśń, ale jaka urocza… Plusy: - lekkość, prostota, humor, wzruszenia
- wprowadza w pozytywny nastrój
Minusy: - skromniutka objętość
- drobne niedociągnięcia i powierzchowność fabuły
- „bajkowe” upraszczanie poważnych tematów
- przebieg fabuły zdradzony na okładce
1) Film z 1977 roku opowiadający o zderzeniu człowieka Zachodu z tradycjami plemiennymi australijskich Aborygenów, którzy mają swoje magiczne rytuały, a także głęboką wiarę w nieuchronność pewnych zdarzeń i potęgę natury. Mówiąc o podobieństwie tego filmu i książki Ihimaera, mam na myśli podobieństwo widziane oczyma Europejczyka-laika, bo z pewnością tradycje Maorysów i Aborygenów mają równie wiele różnic, co podobieństw. Natomiast i tu i tu mamy tajemniczą, pierwotną siłę natury pochodzącą z morza (z tym, że Ihimaera maluje świat pozytywny, krzepiący, a Weir straszy i przygnębia), która pokazana w lekko oniryczny sposób jest głównym bohaterem filmu/książki – prozaiczne problemy autochtonów są gdzieś obok, a rzeczywistość magiczna i rytualna okazuje się równie realna (a mająca dużo poważniejsze skutki), co problem Aborygenów oskarżonych o samosąd czy Maoryski walczącej o zrównanie z prawami chłopców. Poza tym, oba dzieła są godnym uwagi zerknięciem na południową półkulę.
2) Cykl opowiadań Mike’a Resnicka wydanych pod zbiorczym tytułem „Kirinyaga”, opowiadający o próbie stworzenia utopijnej społeczności, żyjącej prymitywnie i zgodnie z tradycją przodków z plemienia Kikuju. Jednak mamiący blask zdobyczy techniki XXII wieku sprawia, że współcześni Kikuju pragnąc drobnych udogodnień, np.: lekarstw, prowokują ciąg kolejnych zmian techniczno-społecznych sprawiających, że zupełnie przestają przypominać rdzennych Kenijczyków sprzed inwazji Białego Człowieka, a stają się jego kopiami.
|