O autorze „Władcy Pierścieni” napisano już chyba wszystko, a jego twórczość przemaglowano i zanalizowano na setki sposobów – czy kolejna książka z dziedziny „tolkienologii” może wnieść coś nowego? „J. R. R. Tolkien. Pisarz stulecia” T. A. Shippeya pozycją wielce odkrywczą może nie jest, ale ciekawą na pewno.
Wielkość w czynnikach pierwszych
[T.A. Shippey „J.R.R. Tolkien. Pisarz stulecia” - recenzja]
O autorze „Władcy Pierścieni” napisano już chyba wszystko, a jego twórczość przemaglowano i zanalizowano na setki sposobów – czy kolejna książka z dziedziny „tolkienologii” może wnieść coś nowego? „J. R. R. Tolkien. Pisarz stulecia” T. A. Shippeya pozycją wielce odkrywczą może nie jest, ale ciekawą na pewno.
T.A. Shippey
‹J.R.R. Tolkien. Pisarz stulecia›
Zapewne to nie przypadek, że wielu autorów piszących o Tolkienie (lub parodiujących go) podpisuje się inicjałami. W przypadku „Pisarza stulecia” za tym żartobliwym mrugnięciem do czytelnika i mało poważnym skrótem kryje się – podobnie zresztą jak to było w przypadku twórcy Śródziemia – poważany naukowiec, mediewista i badacz literatury fantastycznej mający na koncie
mnóstwo artykułów i książek na ten temat. W Polsce znany jest z opracowania twórczości Tolkiena „Droga do Śródziemia”, ale też jako współpracownik Harry’ego Harrisona przy cyklu „Młot i krzyż”. To ostatnie doświadczenie okazało się zresztą bardzo przydatne, gdyż nawet w książkach niebeletrystycznych, będących w jakimś stopniu pracami naukowymi, znać lekkie pióro i umiejętność zainteresowania czytelnika.
Zdolność ciekawego pisania to cecha istotna, ale niewystarczająca do stworzenia dobrego opracowania. Shippey dokłada więc już we wstępie kilka innych elementów mających wzmóc zainteresowanie odbiorcy. Przede wszystkim nie boi się polemizować z autorytetami (ot, choćby nie zgadzając się z definicją filologii z oksfordzkiego słownika) i stawiać odważnych tez. Lekką ręką porównuje Tolkiena z Joyce’em, a
Vonneguta, Orwella i Goldinga bez żadnego wahania zalicza w poczet fantastów. Zresztą w ogóle Shippey wkrada się umiejętnie w łaski fanów fantastyki, łechcąc ich dumę i podbudowując pewność siebie. Rozwijając tytuł książki, nazywa Tolkiena najbardziej wpływowym pisarzem XX wieku, a fantastykę – najbardziej reprezentatywnym, najpowszechniejszym i najszybciej rozwijającym się gatunkiem w ostatnich dekadach. Głoszenie równouprawnienia gatunków jest podejściem zupełnie oczywistym, choć niestety wciąż nie powszechnym, natomiast aż taka nobilitacja fantastyki to rzecz rzadka wśród krytyków i badaczy.
To wszystko nie znaczy, że „Pisarz stulecia” jest książką dla każdego tolkienofila i bezkrytycznego miłośnika fantasy, nie mówiąc o ludziach, dla których jedynym kontaktem ze światem Śródziemia była
ekranizacja Petera Jacksona. Obok bezlitosnego punktowania zaślepionych krytyków literackich – którzy zamiast rzetelnie zanalizować ogromną popularność angielskiego pisarza
1) bagatelizują go i pomniejszają znaczenie jego prozy – Shippey rozprawia się też z naśladowcami Tolkiena, wytykając im oczywiste inspiracje, których często się wypierają. Dostaje się tu choćby „Mieczowi Shannary” Terry’ego Brooksa czy „Kronikom Thomasa Covenanta Niedowiarka”
Stephena Donaldsona. Ponadto profesor Shippey odwołuje się często do filologii i historii kultury, zdarza mu się używać naukowych terminów (choć cały czas forma wykładu jest bardzo przystępna i chyba ciekawsza dla przeciętnego czytelnika niż w „Drodze do Śródziemia”). „Pisarz stulecia” nie jest więc pozycją dla przypadkowych miłośników fantasy, pochłaniających każdą adaptację RPG jak leci, lecz dla dojrzałych czytelników, którzy kochają słowo pisane i język jako takie. To książka dla ludzi, którzy oprócz opowiastki przygodowej o elfach i krasnoludach dopatrzyli się we „
Władcy Pierścieni” ukrytych znaczeń, zainteresowali się spójną konstrukcją świata i języków, czy po prostu chcą się dowiedzieć, co w baśniowym „średniowieczu” robią zupełnie swojscy i prawie współcześni hobbici.
I takich odbiorców Shippey nie zawodzi. Pasjonująco opowiada o badaniu filologii jako podstawowym celu przyświecającym powstaniu „Silmarillionu” – jak nazywa całą mitologię i historię Śródziemia ukazaną przede wszystkim w „
Silmarillionie” i wielotomowej „
Historii Śródziemia”. Analizuje – za Tolkienem – rozwój i przemiany wspólne dla wszystkich języków, które nie są zresztą bezcelowe. Za ich współczesnym kształtem i znaczeniem kryje się odległa prawda (w znaczeniu ogólnym, nie tylko jako rzeczywistość, ale np. nieprzekształcony, oryginalny mit). W trakcie wyjaśniania i budowania hipotez rodzi się Opowieść. Oczywiście nie brak też czysto filologicznych rozważań na temat używanych przez Tolkiena słów i nazw własnych – od etymologii słowa „krasnolud” poczynając, a na „Bagginsach” kończąc. Bardzo ciekawe są fragmenty dowodzące ekstrapolacji rzeczywistych cech języka na powieść – Shippey dowodzi, że bluźniercza i rażąca uszy mowa Mordoru oraz piękny język elfów to nie tylko chwyt literacki, a odzwierciedlenie rzeczywistego, intuicyjnego – czasem może stereotypowego – odbioru języka (np. za „naturalnie piękne” języki twórca Śródziemia uważał ponoć fiński i walijski).
Autor nie ogranicza się jednak tylko do warstwy językowej dzieł Tolkiena. Analizuje również tropy kulturotwórcze we „Władcy Pierścieni”, alegorie chrześcijaństwa, rozważa zasadność umieszczenia w historii anachronicznych hobbitów, czy też bada przedstawienie zła w historii Śródziemia. Oczywiście „Władca Pierścieni” nie jest jedyną podstawą rozważań, choć z racji popularności jest źródłem największej liczby odwołań. Shippey bardzo wysoko stawia „Silmarillion” i pozostałe wydane pośmiertnie utwory
2), ale nie zapomina też o samodzielnych, krótszych formach jak „Liść, dzieło Niggle’a”, w których doszukuje się wątków autobiograficznych. Wreszcie wpisuje „Silmarillion” w szerszą tendencję do poszukiwania własnej tożsamości kulturowej, widoczną choćby w fińskiej „Kalevali”, poemacie o Beowulfie czy spisanych przez braci Grimm starych baśniach.
Jak już zostało powiedziane, Shippey nie boi się wyrażania kontrowersyjnych i wyrazistych poglądów. Zapewne znajdą się fani, którzy nie uznają doszukiwania się odniesień do rzeczywistego świata, bo przecież Tolkien się od nich odżegnywał. Zapewne niektórzy poczują się urażeni deprecjonowaniem i niedostrzeganiem innych pisarzy fantasy, jeśli nie kontynuatorów jak Donaldson, to prekursorów jak Howard czy lord Dunsany. Szkoda, że Shippey nie rozwija tego tematu i nie broni swoich tez bezpośrednio, nie wyjaśnia, dlaczego wywyższa Tolkiena również ponad tych, którzy byli przed nim i także mieli znaczący wpływ na gatunek. Pośrednio co prawda, odpowiedź na ten zarzut kryje się w całej książce, w doszukiwaniu się w „Silmarillionie” coraz to nowych nawiązań, tropów kulturowych czy bogactwa językowego. Mimo to autor mógłby się pokusić o szerszą analizę porównawczą z kilkoma najznamienitszymi przedstawicielami gatunku. Sam, jako badacz wskazujący całą gamę unikalnych wartości w twórczości Tolkiena, raczej nie musi się bronić przed zarzutami o subiektywne preferencje, ale dałby potężny oręż do ręki całej rzeszy fanów, którzy stawiają „Władcę Pierścieni” na piedestale, lecz nie umieją tego dobrze uzasadnić.
Właściwie jedyną wadą sensu stricto „Pisarza stulecia” jest jego częściowa wtórność. Odbiorca oczytany w temacie dostrzeże, że większość problemów była wielokrotnie analizowana i rozważana, zarówno w opracowaniach o Tolkienie, jak i okazyjnych artykułach w prasie czy na amatorskich stronach w Internecie. Shippey powiela też sporo tez z własnej „Drogi do Śródziemia”, a w wielu miejscach zdaje się jedynie referować stanowisko innych badaczy, odnosząc się do ich prac. Jeśli ktoś miał do czynienia z tą częścią tolkienowskiej spuścizny, może czuć się lekko zawiedziony. Natomiast nie zachodzi tu na szczęście korelacja odwrotna: znajomość biografii/opracowań tolkienowskich nie jest konieczna, by czytać i rozumieć Shippeya. Co więcej, tym, którzy nie są fanatykami Śródziemia, ale za to miłośnikami filologii, historii czy choćby kulturoznawstwa, „Pisarz stulecia” pozwoli zapoznać się z najważniejszymi koncepcjami twórczości Tolkiena i historią powstawania jego dzieł bez przedzierania się przez setki stron listów czy różne wersje tej samej opowieści w kolejnych tomach „Historii Śródziemia”.
W swojej książce Shippey całkiem skutecznie broni tezy postawionej w tytule pracy. Jeśli więc Tolkien pisarzem stulecia był, to na pewno warto czytać nie tylko jego, ale też o nim. Wykład profesora Thomasa Alana Shippeya będzie znakomitym początkiem.
1) „Władca Pierścieni” na Wyspach wygrywa praktycznie wszystkie plebiscyty czytelnicze tak kilkanaście lat temu jak i dzisiaj, jedynie czasem zdarzy się, że wyprzedzi go „Biblia” (a więc utwór zupełnie innego rodzaju) i, z rzadka, „Ulisses”.
2) Choć raczej jako zebraną mitologię niż dzieła beletrystyczne. Dość często stawia się Christopherowi Tolkienowi – synowi J.R.R. i zarządcy jego literackiej spuścizny – zarzut, że kolejne wydawane pozycje, na przykład „Niedokończone opowieści” czy „Dzieci Hurina”, są w jeszcze większym stopniu niż „Silmarillion” jedynie szkicem i zapisem legend, a nie wzbudzającą emocje opowieścią.