Czy konserwatysta to zawsze gorliwy religijnie purytanin, ksenofob i sztywniak myślący tylko w kategoriach „Bóg-honor-ojczyzna”? Dinesh D’Souza obiecuje w swoich „Listach do młodego konserwatysty” zakwestionować ten wizerunek. Cel, zdawałoby się, nietrudny do osiągnięcia – w końcu to tylko uogólniający stereotyp – a jednak amerykański intelektualista zupełnie mu nie podołał.
Listy od starego neofity
[Dinesh d’Souza „Listy do młodego konserwatysty” - recenzja]
Czy konserwatysta to zawsze gorliwy religijnie purytanin, ksenofob i sztywniak myślący tylko w kategoriach „Bóg-honor-ojczyzna”? Dinesh D’Souza obiecuje w swoich „Listach do młodego konserwatysty” zakwestionować ten wizerunek. Cel, zdawałoby się, nietrudny do osiągnięcia – w końcu to tylko uogólniający stereotyp – a jednak amerykański intelektualista zupełnie mu nie podołał.
Dinesh d’Souza
‹Listy do młodego konserwatysty›
Spisane w formie listów miniwykłady to głos amerykańskiego konserwatysty skierowany do jego rodaków. Podział sceny politycznej w Stanach Zjednoczonych na lewicę i prawicę, konserwatystów i liberałów, demokratów i republikanów może być nie do końca jasny dla Polaka, przyzwyczajonego do nieco innych kryteriów (na przykład liberał raczej nie kojarzy się z ograniczaniem wolności gospodarczej i przedsiębiorczości). Dobrze więc się składa, że D’Souza w pierwszym liście skrótowo definiuje pojęcia liberała i konserwatysty tak, jak są one rozumiane w USA.
Czytelnik dowiaduje się więc, że amerykański konserwatysta to człowiek „konserwujący zdobycze rewolucji”, hołdujący wartościom wyznawanym przez Ojców Założycieli i spisanym w Deklaracji Niepodległości. W pewnym sensie konserwatysta jest więc obrońcą wartości liberalnych i rewolucyjnych – wolności gospodarczej, politycznej i ideologicznej (w tym wolności słowa i wyznania). Liberałowie natomiast utożsamiani są z lewicą i socjalistami, zarówno w sferze poglądów ekonomicznych, jak i ideologii. Lewicowy stosunek do gospodarki wykształcił się za czasów Roosevelta, gdy zaczęło przeważać myślenie, że ludzie nie mogą realizować swoich wolności, nie mając środków do życia. Ergo: najuboższym trzeba pomóc, zapewnić minimum egzystencji, a więc wprowadzić państwo opiekuńcze i interwencjonizm gospodarczy. Natomiast rewolucja ideologiczna i wykształcenie współczesnych liberałów-lewaków nastąpiło w latach 60. Zamiast wierności ideałom zaczęto głosić wierność samemu sobie, pojawiła się fascynacja socjalizmem, bohaterem został Che Guevara, skostniałe wartości zachodnie zaczęły ustępować miejsca egzotycznym nurtom myślowym w rodzaju buddyzmu. Pojawiła się ogólna atmosfera kontestacji wyrażająca się m.in. w przekonaniu o opresyjności zachodnich, imperialistycznych demokracji.
Ten krótki i uproszczony rys historyczny, który prezentuje D’Souza, sprowadzić można do kilku podstawowych przeciwstawień. Konserwatyści wierzą we wzrost gospodarczy – liberałowie za ważniejszą uważają redystrybucję. Ci pierwsi głoszą umiłowanie ojczyzny, a drudzy wyznają miłość do całej ludzkości, co objawia się fascynacją innymi kulturami. Liberałowie są zapatrzeni w wewnętrzne „ja”, natomiast konserwatyści wierzą w zewnętrzne, niezmienne autorytety i zasady. Całkiem interesująca próbka zwięzłego podsumowania, przydatna może dla studiujących historię myśli politycznej, ale czy może mieć jakikolwiek praktyczny wpływ na polskich konserwatystów? I czy jest choć cień szansy, że osoba uważana za jednego z najważniejszych ideologów jednej ze stron będzie w stanie rzetelnie i uczciwie przedstawić poglądy przeciwnika i dopiero wtedy twardą logiką wykazać ich błędność? Niestety, na oba pytania odpowiedź jest przecząca.
Przede wszystkim wykłady D’Souzy są na tyle mocno osadzone w realiach amerykańskich, że polskiemu (czy nawet szerzej: europejskiemu) czytelnikowi nie przyniosą wiele pożytku. Bardzo marginalnie potraktowane są tematy ze sfery moralności i ideologii – na naszej scenie politycznej często przecież dominujące. Autor prześlizguje się więc po ksenofobii, prawie do aborcji, homoseksualizmie, skupiając się na gospodarce lub problemach typowo amerykańskich jak poprawność polityczna i akcja afirmatywna.
O tych ostatnich problemach amerykański intelektualista mówi całkiem ciekawie, tyle że jest to odgrzebywanie trupa. D’Souza używa argumentów ekonomicznych i retoryki „wolności i równości” – a więc walczy z liberałami ich własną bronią. Finansowanie Stowarzyszenia Studentów Homoseksualnych jest więc według niego nie fair wobec innych grup, a akcja afirmatywna – czyli swoiste „punkty za pochodzenie” dla Afroamerykanów wybierających się na studia – przynosi więcej złego niż dobrego, deprawując i tak już upośledzone warstwy społeczne. Brzmi to rozsądnie, tyle tylko, że już od dobrej dekady problem jest dyskutowany i zauważany, zwłaszcza po niezależnych badaniach socjologiczno-psychologicznych potwierdzających błędność takiego podejścia. Co gorsza, rozprawiając się z akcją afirmatywną, autor ani słowem nie wspomina o tym, jaka metoda na równy start dla obywateli z różnych warstw społecznych byłaby najlepsza, ani czy w ogóle dostrzega istniejącą nierówność.
D’Souza w ogóle nazbyt często przeradza się w tego, kogo sam gani – zajadłego kontestatora, który widzi wszędzie zło i błędy, a sam nie proponuje żadnych racjonalnych rozwiązań, czy wręcz w ogóle nie zauważa sedna problemów. Podobnie jest przy omawianiu zjawiska multikulturalizmu
1). Otóż okazuje się, że – według D’Souzy oczywiście – ignorancja Amerykanów to efekt spoglądania na kultury spoza kręgu anglosaskiego i wywyższanie ich, a deprecjonowanie własnej tradycji jako skostniałego reliktu, spadku po konkwistadorach i innych kolonizatorach. Tak więc młodzi Amerykanie nie czytają Szekspira, bo wolą „feministyczno-marksistowską” książeczkę „Ja, Rigoberta Menchu” autorstwa działaczki z Gwatemali. Nie mają pojęcia, gdzie leży Wielka Brytania („To gdzieś w Anglii?”) bo spoglądają zafascynowani na Indie (notabene autor jest naturalizowanym Hindusem) – oczywiście nie wiedząc absolutnie nic o tamtejszej, dość nieciekawej rzeczywistości, np. podziale kastowym czy stosach dla wdów. I to znów celna uwaga (o ile Amerykanie naprawdę są takimi ignorantami, że zamiast biedy, mordów i zacofania widzą w egzotycznych krajach raje na Ziemi – raczej ciężko w to uwierzyć). Tyle tylko, że D’Souza ogranicza się do narzekania, nie próbując się zmierzyć z rzeczywistymi problemami, choćby z – a sam przypisuje liberałom taką właśnie motywację historycznego rewizjonizmu – dziedzictwem, jakie zostawili Amerykanom pionierzy mordujący Indian. Powinni żałować, powinni rekompensować czy niekoniecznie, bo nic wielkiego się nie stało? Autor unika odpowiedzi, choć kilka fragmentów sugeruje, że jest zwolennikiem tego drugiego podejścia. Nie mówiąc już o tym, że uznawanie każdego przejawu zainteresowania obcą kulturą za przejaw złośliwej walki z wyimaginowaną opresyjnością Stanów Zjednoczonych zakrawa na teorię spiskową.
Podstawowym problemem wykładów D’Souzy jest więc zarówno dobór problematyki, jak i jej prezentacja. Miało być podejście dla intelektualistów, stawianie drogowskazu młodzieży, a wyszło jak zwykle, gdy mowa o sprawach wzbudzających duże emocje. Również tematyka raczej potwierdza stereotypy niż im przeczy, co dobrze widać przy omawianiu multikulturalizmu. Podając przykład na zacofanie innych krajów, D’Souza przywołuje Azję i Chińczyków, stwierdzając: „od dawna poddaje się tam homoseksualistów terapii wstrząsowej – jak mówi jeden z urzędników »notując wysoki odsetek wyleczeń«”. I tyle. Ani słowa komentarza do tych „wyleczeń”, ani słowa wyjaśnienia, dlaczego to wtrącenie i opinia z niepewnego źródła w ogóle się pojawiły. Twierdzenie, że Chińczycy to dzikusy, bo traktują homoseksualistów prądem (do „kochających inaczej” D’Souza oczywiście nic nie ma, nie chce tylko, by mieli „specjalne uprawnienia”) i jednocześnie sugerowanie w tym samym zdaniu, że może to być podejście skuteczne, to obłuda bynajmniej nie pomagająca w odświeżeniu wizerunku konserwatystów.
Do tego autor stosuje retorykę, jaka nie przystoi (znamienitemu ponoć) intelektualiście. D’Souza dobiera bardzo bezpieczne i ogólnikowe przykłady dla ilustracji swoich tez, twierdząc na przykład, że „konserwatyści nie widzą nic złego w walce z pornografią, ograniczeniu prawnych przywilejów małżeńskich do par heteroseksualnych czy zakazie używania twardych narkotyków”. I ciężko się nie zgodzić. Przecież znakomita większość społeczeństwa – nawet spora część liberałów – czuje się niepewnie słysząc słowa „pornografia” czy „twarde narkotyki”. Za to o problemach lżejszego kalibru, gdzie granice między „złem” a „dobrem” są bardziej rozmyte, autor nie wspomina ani słowem. Nie ma nic o marihuanie i alkoholu, o zasadności traktowania gejów prądem czy na przykład o potrzebie cenzury w filmach. Nie brak też niedookreśleń i niedomówień, jak np. twierdzenie, że politykę państwa można wykorzystać do „lansowania dobrych instytucji (takich jak trwałe rodziny) i dobrych zachowań (takich jak abstynencja seksualna wśród nastolatków)”. Wyjaśnienia, dlaczego właściwie abstynencja jest taka dobra, ani czym właściwie jest trwała rodzina (i dlaczego powinna być taką za wszelką cenę) już brak. Oczywiście część zarzutów można tłumaczyć faktem, że książeczka skierowana jest do już przekonanych – młodych ludzi, którzy intuicyjnie czują się lepiej w świecie konserwatywnych wartości. Tyle tylko, że wykłady Amerykanina miały być bronią w dyskusjach z osobami o poglądach zupełnie odmiennych, które sprowadzą dyskurs do najbardziej podstawowych definicji.
Co najgorsze, to tylko najmniej istotna z wad książki. Bardziej boli wspomniany już wcześniej brak rozwiązań. D’Souza, na przykład, wyśmiewa ekologów, a o globalnym ociepleniu żartuje, że się przyda, bo w Ameryce jest za zimno. W ten sposób marnuje dwie strony poświęconego tej problematyce listu, a na ostatniej stwierdza – słusznie zresztą – że większość ekologów nie rozumie, iż optyka mieszkańców Trzeciego Świata nie pozwoli im pojąć, w imię jakich nienamacalnych wartości będą musieli zrzec się szansy rozwoju. Bardzo celna uwaga, tylko co w związku z tym? Czyżby więc zagrożenie globalnym ociepleniem nie było poważne? To dlaczego nie powiedzieć tego wprost, tylko obracać w żart? A jeśli to jest niepokojące zjawisko, to gdzie propozycje rozwiązań, m.in. sposobu godzenia interesów Trzeciego Świata z dbaniem o środowisko naturalne?
I wreszcie, cecha, która sprawia, że „Listy…” nie sprawdzą się nawet jako ciekawostka przybliżająca specyfikę amerykańskiej sceny politycznej – książka ocieka jadem. Zaczyna się niewinnie i nigdy nie przekracza granic oczywistości i jawnego chamstwa, ale D’Souza w swojej retoryce stosuje naprawdę perfidne środki, skutecznie obrzydzające lekturę. I nie robi tego, aby wywyższyć swoje poglądy, ale żeby zdeprecjonować swoich przeciwników – używając porównania marketingowego: nie reklamuje swojego produktu, lecz obrzydza wytwór konkurenta. Na przykład, sprytnie wykorzystując logikę i pojęcie wolności autor stwierdza, że liberałowie musieliby przyznać, że społeczeństwo dobrowolnych pornografów byłoby społeczeństwem dobrym. Pomijając już fakt, że nie ma wyjaśnienia, dlaczego właściwie zbiorowość pornografów jest społeczeństwem złym, w użyciu pojawia się słówko „przyznać” – nieprzypadkowo wiązane zwykle z „przyznawaniem się do błędu” i „przyznawaniem racji”. Jeśli D’Souza przedstawia terminy używane przez liberałów – równość, pluralizm, różnorodność, pokój, tolerancja – to stwierdza mimochodem, że ci ostatni „rozpalają się używając tych pojęć”. Oczywiście konserwatysta hołubiący patriotyzm, jedność narodową, ład społeczny, moralność i odpowiedzialność jest już ostoją rozsądku oraz chłodnego, rozumowego spojrzenia – tu miejsca na żadne „rozpalanie się” nie ma. Jeśli autor zarysowuje przykładową opozycję ideologiczną, to mówi, że „konserwatyści uznają użycie siły, a liberałowie mówią o pokoju” – liberałowie nie ROBIĄ coś w kierunku zapewnienia pokoju, a tylko o tym MÓWIĄ. Nie brak też epitetów w rodzaju „pomysłów księżycowych” albo „ciasnoty poglądów” – oczywiście używanych tylko w ogólnej dyskusji o liberałach, nie o samych pomysłach, bo D’Souza „księżycowych pomysłów” nie przywołuje, nie mówiąc już o dowodzeniu ich „księżycowości”. Nie mówiąc już o opisywaniu lewackich studentów jako zamkniętych na dyskusję, ogarniętych szałem małp, które wnoszą na salę magnetofony, transparenty, wrzeszczą, przykuwają się do krzeseł i muszą być wyprowadzane siłą przez ochronę.
Za całe podsumowanie „Listów do młodego konserwatysty” wystarczy zdanie ze wstępu: „Jestem konserwatystą, ponieważ uważam, że konserwatyści mają właściwy ogląd ludzkiej natury, a liberałowie nie”. Dinesh D’Souza nie stara się nawet udowodnić tej tezy, więc na odkrycie w sobie natury konserwatysty po lekturze „Listów…” raczej nie ma co liczyć. Czy uprzednio zdeklarowani konserwatyści utwierdzą się w swoich poglądach? – nie wiem, lecz śmiem wątpić, ze względu na zakotwiczenie rozważań w realiach amerykańskich. Natomiast z lektury tej, niewielkiej na szczęście, książeczki nauczyć się można, jak posługiwać się prostacką retoryką i wbijać szpilę adwersarzom. Choć po prawdzie, to chyba nawet nie trzeba tu odwoływać się aż do wzorców amerykańskich – wystarczy włączyć telewizor.
1) D’Souza zdaje się rozumieć ten termin trochę inaczej niż to jest
zwykle przyjęte. Dla niego „multikulturalizm” nie jest kwestią praktycznych problemów z zespalaniem wielokulturowych społeczeństw (kwestia równouprawnień, imigrantów i ich zwyczajów etc.), ale słowem opisującym ideologiczną fascynację obcymi kulturami, z którymi często nie ma się bezpośredniego kontaktu i zna się je wybiórczo.
Książka - super.
Recenzja - przydługa, nudna, argumentacja na siłę.