„Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, mawiają w naszym kraju mądrzy ludzie. W taki sposób można by streścić historie bohaterów powieści Moniki Szwai „Dziewice, do boju” i „Zatoka Trujących Jabłuszek”. Amerykańscy psychologowie piszący podręczniki dla handlowców są jednak optymistami, twierdząc, że nie ma rzeczy niemożliwych. I to też w odniesieniu do mało używanych dziewic jest prawdą.
Bajka dla dorosłych z tortoleniem w tle
[Monika Szwaja „Dziewice, do boju!”, Monika Szwaja „Zatoka Trujących Jabłuszek” - recenzja]
„Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, mawiają w naszym kraju mądrzy ludzie. W taki sposób można by streścić historie bohaterów powieści Moniki Szwai „Dziewice, do boju” i „Zatoka Trujących Jabłuszek”. Amerykańscy psychologowie piszący podręczniki dla handlowców są jednak optymistami, twierdząc, że nie ma rzeczy niemożliwych. I to też w odniesieniu do mało używanych dziewic jest prawdą.
Monika Szwaja
‹Dziewice, do boju!›
Pierwsza część historii o sympatycznych szczeciniankach opowiadała o okolicznościach powstania Klubu Mało Używanych Dziewic i życiu ich członkiń. W drugiej części cyklu – „Dziewice, do boju!” – okazuje się, że to życie nie jest tak poukładane, jakby się wydawało, ba, w niektórych wypadkach wszystko wywraca się do góry nogami. Żeby nie zdradzić za dużo, powiem tylko, że te „wywrotki” dotyczą i miłości, i pracy, i relacji ogólnoludzkich. Niekiedy są naprawdę zaskakujące, niekiedy cokolwiek niewiarygodne.
Akcja „Dziewic, do boju!” rozgrywa się w doprawdy romantycznych sceneriach. Mamy trochę zielonej Irlandii z jej malowniczymi klifami i urokliwymi miasteczkami, mamy Stolec, wieś, w której można spotkać rzadkiego ptaka bąka, no i już tradycyjnie Szczecin – tym razem podczas odbywającego się tu międzynarodowego zlotu żaglowców Tall Ships’ Races.
Jak zauważyła Agnieszka, jedna z „dziewic”, ta „romantyczność unosząca się w powietrzu” sprawiła, że wszyscy zaczęli zachowywać się nieracjonalnie. Najbardziej widać to było na przykładzie Aliny i pięknego poruczniko-kapitana samego Daru Młodzieży. Może dlatego, że mieszkam na południu Polski, bez morza i żaglowców pod ręką, a może dlatego, że twardo stoję na ziemi, ten fragment książki do mnie nie trafił. Choć, trzeba przyznać, był sympatyczny.
Konstrukcja powieści nie odbiega zasadniczo od poprzedniej w serii. Znów na pierwszym planie znalazły się mało używane dziewice, choć tym razem ich relacje się zmieniają – Michalina, Agnieszka i Alina trzymają się razem, a depresyjna Marcelina coraz bardziej się od nich odsuwa. Jak podsumowała to trafnie panna Hart: „(…) my jak prawdziwi muszkieterowie, a Marcela jak jakiś kompletnie wybrakowany d’Artagnan”. W „Dziewicach, do boju!” więcej miejsca dostali też bohaterowie drugoplanowi, jak na przykład sympatyczny Dawid Niepiera czy stylowy notariusz Jerzy Brański. Pojawiają się też nowe postacie – świetnie sportretowany szalony ornitolog maminsynek Bronik, antypatyczna pani Kaczmarkowa oraz jej była i obecna rodzina.
Nieco inaczej wygląda sprawa z „Zatoką Trujących Jabłuszek”, trzecią częścią cyklu. Tu zmienia się w zasadzie wszystko: od miejsca akcji po sposób opisywania bohaterów. Odświeżyło to powieść i przesunęło jej środek ciężkości z historii raczej obyczajowo-romansowej w kierunku bardziej realistycznej, niestroniącej od poruszania niewygodnych tematów. A że autorka zachowała humor i lekkość pióra, „Zatoka…” okazała się wspaniałą lekturą. Ale po kolei.
Do największych zmian, jakie poczyniła Monika Szwaja na kartach „Zatoki…”, należy miejsce akcji – ni mniej, ni więcej, tylko egzotyczne Karaiby, a dokładniej Wyspy Dziewicze. W końcu, jak śmiał się psychiatra Grzegorz Wroński, gdzie indziej mogłyby się wybrać rasowe polskie „dziewice”. Jeśli dodam, że autorka, jak pisze na swojej stronie internetowej, „namówiona przez nieodpowiedzialnych przyjaciół”, sama wybrała się w podobny rejs, zmiana Szczecina na bardziej słoneczne miejsce już nie dziwi.
Monika Szwaja
‹Zatoka Trujących Jabłuszek›
Rejs Klubu Mało Używanych Dziewic, ich amantów i przyjaciół, a nawet przyjaciół przyjaciół, okazał się zdecydowanie wypasiony dzięki niespodziewanej hojności losu. Były dwa luksusowe katamarany, piaszczyste plaże i szmaragdowa woda, drinki z palemkami i mnóstwo innych atrakcji. Brakowało tylko, zdaniem pani Lilianny Bronikowskiej (mamusi Edusia ornitologa), Murzyna z liściem, który by ją wachlował, a w razie potrzeby również bujał hamakiem rozpiętym między dwoma palmami. Wprowadzenie do akcji powieści pani Lilianny, emerytowanej fryzjerki operowej, to jeden z lepszych pomysłów autorki i przykład na to, że są w przyrodzie babcie, które stojąc prawie nad grobem, potrafią korzystać z życia. A już duetu pań: Bronikowskiej i Róży Chrzanowskiej nie przebije nic. Ich odwetowa akcja pod szkołą Rozbickich i rzewne opowieści, które snuły do mikrofonu dziennikarzy telewizyjnych, powodują niekontrolowany chichot i wzbudzają uznanie dla mołojeckiej fantazji babć. Ten tandem nasuwa zresztą skojarzenie z bohaterkami innej książki Szwai: leciwą niemiecką baronową i polską rotmistrzową ze „Statecznej i postrzelonej”. Przeciwieństwem rozrywkowych staruszek jest wiecznie skwaszona mama Konik-Hart, unieszczęśliwiająca się na własne życzenie i zatruwająca wakacje wszystkim. Pani Bożena jest typowym przykładem słuszności powiedzenia: „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz” i niestety nie zmienią tego nawet bajeczne Karaiby. Na szczęście Michalinie udał się tatuś Noel, mistrz przyrządzania drinków, a w odpowiednim nastroju – amator rzewnych ballad. To kolejna z postaci, które możemy poznać bliżej w „Zatoce…”. W tej książce najbardziej zresztą zaciera się granica między bohaterami drugo- i pierwszoplanowymi.
Kolejną sprawą jest tematyka powieści. Choć we wcześniejszych częściach również pojawiały się poważne problemy (samotność starszych osób, niepełne rodziny, depresje i inne choroby), stanowiły one tło, tutaj często są motorem akcji. Pisarka pełnymi garściami czerpie choćby z informacji pojawiających się w mediach – porusza sprawę ciąży nieletniej uczennicy, przejścia z obrońcami życia, problemy dzieci wychowywanych przez dziadków, bo rodzice kelnerują czy zmywają za granicą, albo nawet jeśli są w domu, to na tyle pochłonięci pracą, że dzieci wychowuje pomoc domowa. Monika Szwaja uświadamia nam, że ważniejsze od pogoni za forsą są dobre relacje rodziców z dziećmi, okazane im serce i zainteresowanie. Niby oczywistość, ale większość dorosłych przywykła uważać, że problemy to są w rodzinach patologicznych, a urządzenie córce ślicznego pokoju załatwia wszystko.
Warto również zwrócić uwagę na kwestię depresji. Już w pierwszej powieści dowiadujemy się, że trzy czwarte klubu lata do psychiatry, czego by nikt nie podejrzewał. W końcu utarło się w Polsce, że psychiatra jest lekarzem od wariatów, więc wiele osób albo uważa, że takiej pomocy nie potrzebuje, albo nie chce przy pomocy fachowca uczciwie nad sobą popracować i wybiera łatwiejsze wyjście, ulegając różnym cwaniakom i naciągaczom. Taką sytuację opisano w książce – klinikę, którą założyła para oszustów bez przygotowania lekarskiego, by za pomocą kwiatów, medytacji i soków z passiflory „leczyć” ludzi – a faktycznie wyciągnąć od nich kasę, a potem zostawiać na lodzie. Podobnych „cudotwórców” spotykamy w naszym codziennym życiu i zdarza się, że wierzymy im bardziej niż fachowcom. Może jednak przypadek opisany na kartach „Zatoki…” sprawi, że inaczej spojrzymy na specjalistów od zdrowia psychicznego i w razie potrzeby nie zawahamy się skorzystać z ich pomocy.
Zaryzykuje stwierdzenie, że książki Moniki Szwai przypominają nieco Sienkiewiczowską „Trylogię” – też służą „pokrzepieniu serc” (w sam raz na obecną porę roku). Może tematyka nieco inna, mniej krwi, przemocy i zero Kmicica, ale za to są: humor, fantazja, prawość i szlachetność. A źli ludzie też kończą źle, choć nie tak spektakularnie jak Azja Tuhaj-bejowicz.
Na zakończenie wyjaśnię jeszcze, skąd się wziął tytuł powieści. Otóż na Karaibach faktycznie istnieją trujące małe zielone jabłuszka, zwane machioneel, z którymi lepiej nie mieć styczności, zaś „Zatokę Trujących Jabłuszek” wymyśliła pani Lilianna, stosownie zresztą do pewnej sytuacji. Natomiast jeżeli jesteście ciekawi, skąd się wzięło „tortolenie” w tytule niniejszej recenzji, musicie zajrzeć do powieści, bo tego już nie zdradzę. A gdy zajrzycie, nie pożałujecie.