Wśród autorów parających się piórem niemało jest takich, co uważają, że dobra powieść obyczajowa powinna zawierać wiele niespodzianek, zaskakujących zwrotów akcji i „zakrętów losu”, na których pogubiłby się nawet Robert Kubica. Z takiego założenia wyszła między innymi Anna Piega, popełniając „Klub Dobrej Wiadomości” . Niestety, zamiast „pełnej ciepła opowieści o trzech przyjaciółkach” otrzymujemy literacki bigos bez śladu magii.
Irytujący literacki bigos
[Anna Piega „Klub Dobrej Wiadomości” - recenzja]
Wśród autorów parających się piórem niemało jest takich, co uważają, że dobra powieść obyczajowa powinna zawierać wiele niespodzianek, zaskakujących zwrotów akcji i „zakrętów losu”, na których pogubiłby się nawet Robert Kubica. Z takiego założenia wyszła między innymi Anna Piega, popełniając „Klub Dobrej Wiadomości” . Niestety, zamiast „pełnej ciepła opowieści o trzech przyjaciółkach” otrzymujemy literacki bigos bez śladu magii.
Anna Piega
‹Klub Dobrej Wiadomości›
Na pierwszy rzut oka „Klub Dobrej Wiadomości” to typowa babska książka na wakacje – mało wymagająca w odbiorze, za to o przyjaźni i miłości. Jak to kobieta lubię czasem sięgnąć po tego typu literaturę, choćby po to, by się zrelaksować i oderwać od ponurego świata serwowanego nam przez serwisy radiowo-telewizyjne. Zatem, zachęcona blurbem i zaopatrzona w niezbędnik wakacyjny (koc, ciasteczka i woda mineralna), wybrałam się na pobliską łąkę, by w miłych okolicznościach przyrody delektować się kojącą i sympatyczną lekturą.
Ów stan beztroski trwał jakieś dwadzieścia minut. W miarę czytania kolejnych stron narastała irytacja. I na autorkę, i na bohaterów, i na akcję, i na zakończenie, i na wszystko inne.
Na ogół unikam wycieczek personalnych pod adresem autora książki, skupiając się raczej na tym, co stworzył. W tym przypadku mam jednak wrażenie, że zawód Anny Piegi mocno wpłynął na kształt „Klubu…”. Autorka, absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracuje jako polonistka w jednym z zakopiańskich liceów. Podobno właśnie na Podhalu odnalazła swoje miejsce na ziemi, czemu dała wyraz, przenosząc część akcji powieści z Krakowa w Tatry. I o ile to mi nie przeszkadza (lubię i góry, i Kraków), o tyle styl pisania już tak. Sięgając po książkę, oczekuję przyjemnej i wciągającej lektury, a nie szkolnego – w formie i treści – wypracowania.
Fabuła powieści jest bardzo przewidywalna. Choć wątek goni wątek i ciągle coś się dzieje (z przewagą, niestety, „złośliwych niespodzianek losu”), to jednak akcja nie wciąga, a zamiast identyfikować się z bohaterami i kibicować im w pokonywaniu trudności, mam ich przeważnie po prostu dość. Dlaczego? „Klub Dobrej Wiadomości” jest opowieścią o życiu kilku krakowskich trzydziestoparolatków, jednak bohaterowie – ze swoimi problemami, emocjonalnością i przemyśleniami – bardziej pasują mi do tych występujących w powieściach dla nastolatków, i to takich, którzy nie sięga po żadną inną lekturę oprócz „Bravo”.
Weźmy choćby główną bohaterkę, Olgę – plastyczkę projektującą ilustracje dla wydawnictwa Syriusz, od paru lat mieszkającą z ambitnym prawnikiem Markiem. Para nie rozmawia ze sobą prawie w ogóle, bo praca, zmęczenie i nie wiadomo co, a wspólne wyjście do teatru jest naprawdę świętem. Poza tym Marek nie ma szacunku dla niej i innych kobiet (według niego „dobrze wychowana kobieta po dwóch latach odchodzi sama”), jej marzeń (drażni go, gdy maluje coś wyłącznie dla przyjemności), a swoich i jej przyjaciół ocenia pod kątem ewentualnych zysków. Nie potrzeba psychologa, by stwierdzić, że facet do kulturalnych romantyków nie należy. Natomiast Olga przez trzy czwarte książki zastanawia się, co ma zrobić, bo coś jej się w życiu nie układa. Fragment taki jak ten, nie jest w powieści wyjątkiem: (…) Wbrew sobie Olga dała się wciągnąć w tę bezsensowną dyskusję. Zabolały ją ironia i lekceważenie w jego głosie, zignorowanie jej planów i potrzeb. Zresztą nie pierwszy raz. Starała się nie robić z tego problemu, ale to Marek najczęściej planował ich życie, decydował za nią. Na początku była z tego nawet zadowolona. Wydawało się, że tak wiele chce jej dać. Później zaczęło ją to uwierać. Nie brał pod uwagę jej zdania, nigdy nie pytał, a jeśli nawet, to oczekiwał jedynie potwierdzenia. Kiedyś przyszło jej nawet do głowy, że po prostu się z nią nie liczy, ale szybko zdusiła tę myśl. Nie była wówczas gotowa, by stawić jej czoło.
Kiedy wreszcie bohaterka postanawia uporać się ze swoim życiem, pojawia się kolejny „zakręt losu” i wszystko trafia szlag. Podobnie jest w przypadku Hanki i Weroniki, przyjaciółek Olgi z Klubu Dobrej Wiadomości, i Cyryla – zdeklarowanego geja i cynika, radiowca oraz początkującego pisarza. Ze wszystkich klubowiczek spodobała mi się jedynie Weronika. I to nie dlatego, że była twardą kobietą sukcesu, umiejącą radzić sobie z problemami. Ona jako jedyna miała odwagę postawić pytanie o granice odpowiedzialności za drugą osobę. Szkoda tylko, że autorka nie potrafiła pociągnąć tego wątku i książka skończyła się, niestety, jak się skończyła.
„Klub Dobrej Wiadomości” nie należy do udanych debiutów. Jeżeli chcecie spędzić czas na relaksującej i optymistycznej lekturze, lepiej sięgnąć choćby po „owocową trylogię” Izabeli Sowy, „Pod słońcem Toskanii” Frances Mayes czy choćby cykl „Żaby i anioły” – doskonale znanej wszystkim Katarzyny Grocholi, żeby wymienić tylko kilka najbardziej „medialnych” autorek. Dobrym pomysłem jest też powrót do klasyki – twórczości Jane Austen i sióstr Brontë – zwłaszcza w chłodny wieczór przy aromatycznej angielskiej herbacie.
Cytaty pochodzą z blurba: „Zakręty losu, siła przyjaźni i magia niezwykłych miejsc w pełnej ciepła opowieści o trzech przyjaciółkach”. Jak widać, nie należy wierzyć we wszystko, co się czyta.