„Gargulec”, debiutancka powieść kanadyjskiego autora Andrew Davidsona, spełnia wszelkie wymogi stawiane współczesnym bestsellerom. Średniowieczna mistyka, opowieści czerpiące z tradycji wielu kultur i czasów, zagadki i romanse stanowią części składowe tej wciągającej, choć wcale nie rewolucyjnej opowieści.
Sprawnie skrojony bestseller
[Andrew Davidson „Gargulec” - recenzja]
„Gargulec”, debiutancka powieść kanadyjskiego autora Andrew Davidsona, spełnia wszelkie wymogi stawiane współczesnym bestsellerom. Średniowieczna mistyka, opowieści czerpiące z tradycji wielu kultur i czasów, zagadki i romanse stanowią części składowe tej wciągającej, choć wcale nie rewolucyjnej opowieści.
Andrew Davidson
‹Gargulec›
Główny bohater powieści, uzależniony od narkotyków gwiazdor filmów porno, ledwo uchodzi z życiem z groźnego wypadku samochodowego. Ląduje na oddziale ciężko poparzonych; z przystojnego, prowadzącego hedonistyczny tryb życia podrywacza przeistacza się w spopielony wrak człowieka. Bolesna, wielomiesięczna terapia tylko z pozoru wydaje się jedynie kontynuacją jego cierpień – pewnego dnia w szpitalnej sali odwiedza go bowiem tajemnicza kobieta twierdząca, że z poparzonym mężczyzną łączy ją wielka miłość, której początek sięga XIV wieku.
W ten sposób mężczyzna poznaje Marianne Engel, utalentowaną rzeźbiarkę, cierpiącą na osobliwą formę schizofrenii. Większa część książki koncentruje się na ukazaniu skomplikowanych relacji między dwójką bohaterów (autor prowadzi wątek miłosny dość niesztampowo, wbrew straszącym z okładki książki frazesom o „miłości silniejszej niż śmierć”), narracja przebiega dwutorowo, akcentując ich odmienne postrzeganie świata czy samych siebie. Cynicznie nastawiony do życia mężczyzna z początku przyjmuje rewelacje świrniętej artystki z dużą dozą nieufności, traktując je jako intrygującą, choć nieszkodliwą atrakcję w skrajnie nudnym poza tym szpitalnym życiu. Marianne Engel nie przestaje go zadziwiać, wyjawiając kolejne epizody ze swego domniemanego, ponad siedemsetletniego żywota. Wychowana w niemieckim klasztorze w Engelthal, młodość spędziła w skryptorium, pomagając przy pracy nad pierwszym niemieckim tłumaczeniem Biblii. Pewnego dnia w klasztorze zjawił się ciężko poparzony najemnik, którego cały dobytek stanowiło jedno z pierwszych wydań „Boskiej komedii”. To wtedy właśnie, według Marianne Engel, rozpoczął się ich płomienny romans, nierozerwanie złączony z wielkim dziełem Dantego.
Tajemniczy urok Marianne wykracza dalece poza jej opowieści, i ocalały z wypadku mężczyzna zaczyna coraz mocniej przywiązywać się do czarującej i zagadkowej kobiety, która zarabia na życie rzeźbieniem kamiennych gargulców. Davidson trzyma czytelnika w niepewności do samego końca, umiejętnie przerzucając fragmenty współczesne z kolejnymi fantastycznymi opowieściami Marianne. Wykazuje się przy tym nie tylko sporym talentem narracyjnym, ale również imponującą wyobraźnią i przygotowaniem – poznajemy m.in. losy dziwacznego wikińskiego trójkąta miłosnego, klasyczną ghost story z morzem w tle czy też historię japońskiego dmuchacza szkła. Opowieści przedstawione są w formie dawnych podań czy legend, i mogłyby w zasadzie funkcjonować jako osobne historie – jak się jednak przekona sam bohater, w słowach Marianne Engel skrywa się ziarnko prawdy…
Jeśli chodzi o ocenę merytorycznej zawartości książki (w podziękowaniach autor przywołuje nawet wykorzystane źródła), to najbardziej zapadają w pamięć fragmenty dotyczące przebiegu rekonwalescencji głównego bohatera. Czuć, że Davidson podszedł do tematu poważnie - zarówno w kwestiach medycznych, jak i psychologicznych - dzięki czemu łatwiej jest utożsamić się z przeżyciami poparzonego mężczyzny (a przynajmniej wznieść się ponad zwykłe współczucie). Rekonstrukcja tła historycznego (XIV wieku) nie budzi większych zastrzeżeń, głównie za sprawą dość lakonicznej maniery wprowadzania przez autora odniesień historycznych, nie odbiegających zbytnio od wielu innych książek, których akcja umieszczona została w średniowieczu. Nie jest to żaden opis pogłębiony, wszelkie autorskie pomysły czy interpretacje napędzane są jedynie przez brak szczegółowych danych – gdy źródła milczą, hula wyobraźnia.
Nie chcąc zdradzić zbyt wiele, na koniec dodam jeszcze, że klamrą spinającą całą rozbuchaną fabułę jest właśnie „Boska komedia”, stanowiąca także źródło odwołań do losów bohaterów (jeden z rozdziałów stanowi w zasadzie autorski retelling podróży po kręgach piekielnych). I, choć z pozoru może sprawiać wrażenie książki chaotycznej i przekombinowanej, „Gargulec” sprawdza się jako zręcznie napisane… czytadło. Nie jest to w żadnym razie zarzut – warto jednak o tym pamiętać, szczególnie w obliczu pojawiających się gdzieniegdzie głosów, że Davidson napisał nowe „Imię róży”. Daleko mu do kunsztu, erudycji i głębi Eco; jeśli już miałbym pokusić się o porównanie, to „Gargulcowi” najbliżej chyba do „Cienia wiatru”. Podobnie jak Zafón, Davidson posiadł cenną umiejętność utrzymywania zainteresowania czytelnika, przyciągania go do siebie za sprawą nieuchwytnej urokliwości, przystępności swojej prozy. Jego powieść trudno odłożyć na bok, i do samego końca czyta się ją z zapartym tchem.
Zdecydowanie polecam, szczególnie na długie, leniwe popołudnie.
Właśnie skończyłam czytać:)Cudowna ksiązka:)!