Po chwili uniosła głowę i spojrzała z pokorą w drewniane oblicze. Nieśpiesznie wyciągnęła przed siebie ramiona, szepcząc znów kipiące mocą słowa. Ten jeden raz, tak jak obiecała jej to Wielka Matka, miała prawo posłużyć się prawdziwą magią.
Niepołomni
Po chwili uniosła głowę i spojrzała z pokorą w drewniane oblicze. Nieśpiesznie wyciągnęła przed siebie ramiona, szepcząc znów kipiące mocą słowa. Ten jeden raz, tak jak obiecała jej to Wielka Matka, miała prawo posłużyć się prawdziwą magią.
Julia Szajkowska
‹Niepołomni›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Julia Szajkowska |
Tytuł | Niepołomni |
Opis | Autorka pisze o sobie: Urodziłam się w 1981 w Łodzi, tu ukończyłam studia – fizykę na PŁ, tu mieszkam razem z mężem. Pracuję jako tłumacz języka angielskiego. Publikacja opowiadania w „Esensji” to mój debiut literacki. |
Gatunek | fantasy, historyczna |
Jej świat odchodził w niepamięć.
Czuła to, choć zmiany nie były jeszcze zbyt wyraźne. Pozornie wszystko pozostało takie, jakim było jeszcze tego ranka – świeciło słońce, obłoki sunęły nieśpiesznie na tle błękitu, a ptaki jazgotały radośnie w koronach drzew.
Coś jednak zniknęło, pewne sprawy straciły sens, na świecie zabrakło nagle miejsca dla starych bogów. Od dziś miał należeć wyłącznie do ludzi.
Uniosła wzrok, by poszukać potwierdzenia na niewzruszonym obliczu posłańca. Stał przed nią dumnie wyprostowany, w bezruchu, jakiego nie osiągnęłoby żadne żywe stworzenie. Idealnie regularne rysy jego twarzy uderzały nienaturalną symetrią, odpychały miast budzić zachwyt. Nie kryły też żadnych wskazówek. Próżno doszukiwała się w nich śladów uczuć, choćby pogardy czy nienawiści.
Wreszcie napotkała jego wzrok. W jednej chwili skryte myśli i pragnienia wyparowały z jej umysłu, zostały odcięte od czasu. Nie było już wiatru, promieni słońca, zapachu traw ani ptasich treli – wszystko zamarło uwięzione pomiędzy dwoma uderzeniami serca.
Wtedy poruszył się on. Gest, który normalnie przemknąłby niezauważony, teraz poraził ją intensywnością. Zwykłe wzruszenie ramion nabrało nagle niewyobrażalnego znaczenia. Chwilę później zza pleców obcego wystrzeliły białe, skrzące się miliardem rozbłysków skrzydła. Rozwinęły się z cichym furkotem, olśniewając rozmiarami. Potem zamarły.
– ON przyjmuje hołd. – Dźwięk rozszedł się wyraźnie po całej łące, mimo że obcy nie poruszył bladymi wargami. – Przystaje na jej prośbę, przetrwają wszystko. – Zamilkł na chwilę, budząc w bogince nadzieję, że świat lada chwila odzyska dawny kształt. Nim jednak to nastąpiło, dodał: – Wszystko, czym ON, w swej niezmierzonej dobroci i łaskawości zechce ich doświadczyć.
Koło życia ruszyło niespodziewanie, a Anioł Pański zniknął w blasku Bożej Chwały, nie zaszczyciwszy nędznego bytu żadnym więcej spojrzeniem.
Gniezno, maj 966 r.
Nad Gnieznem powoli zapadał wieczór. Ludzie z najbliższego otoczenia księcia zgromadzeni w wielkiej sali dworzyszcza delektowali się chwilami wytchnienia po ciężkim dniu pełnym zwykłych obowiązków. Teraz już tylko służki krzątały się tu i tam – przemykały dyskretnie wzdłuż drewnianego stołu za plecami zgromadzonych w sali niewiast i mężów, roznosząc misy pełne parującej strawy.
Białogłowy szeptały między sobą o tym, co od kilku dni nie schodziło z ust wszystkich: wizycie dostojnych gości z Czech, wśród których znaleźli się sam książę pan znad Wełtawy i najstarsza z czeskich księżniczek. Mężczyźni, w takich chwilach spoglądający z wyższością na swoje żony i córki, tym razem również radzili ściszonymi głosami nad przyszłością kraju.
Trwająca od niemal pół miesiąca wizyta zakończyła się dziś odjazdem zbrojnego hufca do Pragi, ale życie w Gnieźnie nadal nie mogło powrócić na utarte tory. Służba i dworzanie gubili się bezustannie w domysłach, ciągle przerzucali się wiadomościami i plotkami.
Nikt nie wiedział, jakich rad udzieli władcy starszyzna ani jaką pozycję zajmą kapłani, ale wszyscy przeczuwali nadciągające nieuchronnie zmiany. Nikt nie wątpił, że od decyzji pana gnieźnieńskiego grodu miały zależeć losy nie tylko zebranych w sali dworzan, ale także ich dzieci, dzieci ich dzieci i dalej jeszcze, do tysięcznego pokolenia.
Mieszko popędził konia. Wierzchowiec przeszedł w galop, a książę poczuł, jak przyjemna dotąd struga wiatru nagle usiłuje wysadzić go z siodła. W uszach zawyła szalona, niepokorna pieśń. Ściany lasu zamykające się wokół połyskującego złotym piaskiem duktu rozmyły się w szaro-zieloną smugę, a Mieszko zaśmiał się donośnie.
Był wolny, niepowstrzymany, nieśmiertelny.
Ilekroć pędził przed siebie, czując rytm wybijany końskimi kopytami na ubitej ziemi, nabierał głębokiego przekonania, że nikt i nic nie zdoła go powstrzymać. Czas stawał dlań w miejscu, wszystkie sprawy traciły znaczenie. Wtedy wreszcie zostawał sam na sam z myślami, równie nieokiełznanymi i niespokojnymi co cisawy ogier, na którym gnał na spotkanie losu.
Od niedawna w myślach tych królowała bezsprzecznie ona.
Wiedział, że od jej obrazu nie uwolni się już nigdy. Od kiedy ujrzał ją w świcie Bolesława, od kiedy spojrzał w dumne, pewne siebie oblicze, wiedział, że jest już stracony. Oczarowała go w jednej chwili, skradła serce i rozum, zawładnęła całym jego życiem. Od tamtego dnia wszystkie działania miały prowadzić go wyłącznie do jednego celu.
Zdobyć ją, sprowadzić do grodu gnieźnieńskiego, uczynić panią tych ziem.
Nikt nie rozumiał gorączki, jaka ogarnęła młodego władcę. On sam nie potrafił orzec, skąd wypływało nieznane mu dotąd uczucie, którym los czy bogowie związali go ze starszą o pięć lat kobietą.
Dobrawa nie była nadmiernie urodziwa. Choć nadal dumnie nosiła swój wianek, lata panieńskie miała już dawno za sobą, a przecież coś w jej twarzy, może w rozumnym spojrzeniu sprawiło, że młody Mieszko widział ją przed sobą w każdej chwili, również podczas niespokojnych nocy, wypełnionych sennymi marzeniami.
Przemyślidka stanowiła kwintesencję kobiecości – właśnie, kobiecości. Próżno książę doszukiwałby się u niej podobieństw do wiotkich, ponętnych nałożnic, które co noc podsyłano do jego łoża. Dziewczęta te, choć niewątpliwie nadobne, były zaledwie podlotkami i mimo że wedle zwyczaju mogły już dawać mężczyźnie spełnienie, zupełnie nie interesowały władcy ogarniętego płomieniem splątanej z uczuciem żądzy.
Dobrawa była inna. Świadoma swych wdzięków, roztaczała wokół subtelną, nieodpartą aurę, przed którą zmysły Mieszka nie znalazły obrony. Na wspomnienie szerokich, rysujących się wyraźnie pod materią sukni bioder, podkreślanych jeszcze linią misternie plecionego pasa, krew w książęcych żyłach zaczynała żywiej krążyć. Prawie tracił dech, gdy próbował wyobrazić sobie kształt jej ciężkich piersi, falujących nieznacznie, ilekroć śmiała się perliście, rozbawiona jego uwagami.
Była na wyciągnięcie ręki. Od spełnienia pragnień dzieliły go tylko nic nieznaczący symbol, nieistniejące imię i jeden dziwaczny rytuał.
Krzyż, Najwyższy i chrzest.
Ta myśl rozgniewała go, jak zawsze, kiedy brutalnie wdzierała się do świata jego marzeń. Zirytowany popędził konia. Gorączkowo szukał wyjścia z tej sytuacji.
Co robić, co robić? Czy godziło się wyrzekać prawdziwych bogów w imię miłości? Czy można było wzgardzić ich opieką, narazić się na słuszny gniew w zamian za bajdy o domniemanej nagrodzie, jaka po śmierci czekała z rąk idola bez imienia?
Nie mogąc poradzić sobie samotnie z rozterkami, popędził w stronę świętego gaju Wielkiej Matki. Obiata ciążyła mu w sakwie przytroczonej do siodła.
Jechał tam, by błagać boginię o zrozumienie dla nowej wiary – to zakrawało na świętokradztwo – a przecież Mieszko wiedział, że nie pozostało mu już nic innego, że mógł jedynie zaufać mądrości Matki, jej miłosierdziu i poddać się z pokorą wyrokowi, jaki wyda.
A w razie potrzeby prosić, by zesłała nań zapomnienie.
Ledwie wjechał między pierwsze drzewa gaju, opadła go nagła niepewność. Świat przecież nie zmienił się, lecz między brzozami letni wieczór wyglądał zupełnie inaczej. W powietrzu aż kipiało od napięcia i magii. Całe zdecydowanie, cała odwaga księcia zniknęły bez śladu.
Ściągnął gwałtownie cugle, zatrzymując wierzchowca. Zwierzę zaprotestowało głośnym rżeniem. Chmara ptaków zerwała się do lotu z dzikim jazgotem, zasłaniając na chwilę niebo czarną chmurą. Książę zeskoczył z konia i jął uspokajać spanikowanego ogiera.
Kojący głos pana, wsparty dodatkowo argumentem w postaci suszonego jabłka, przywiódł w końcu zwierzę do porządku.
Mieszko jął badać uważnie otoczenie, szukając źródła rosnącego niepokoju, lecz nie dostrzegł nic poza plamami światła migoczącymi na leśnej ścieżce w miejscach, w których promienie zachodzącego słońca przeświecały leniwie przez zielony dach. Ciepły zefir poruszał brzozowymi liśćmi, które zdawały się szemrać niczym wartki strumień.
Tylko obecność człowieka mąciła spokój tego miejsca.
Młody władca odwrócił się gwałtownie. Przez chwilę nie mógł oprzeć się wrażeniu, że czuje na plecach czyjeś baczne spojrzenie, jednak cienie brzezinki nie kryły nikogo.
Bardzo dobre opowiadanie,