Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 5 lipca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dominik Fórmanowicz
‹Wielichamowo Horror Show›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorDominik Fórmanowicz
TytułWielichamowo Horror Show
OpisDługością zahaczające o mikropowieść opowiadanie o zombie jest oczywiście inspirowane tym i owym. Groza przeplata się tu z czarnym humorem, horror z show. Ciche miasteczko nigdy już nie będzie takie samo…
Gatunekgroza / horror

Wielichamowo Horror Show

« 1 4 5 6 7 8 36 »

Dominik Fórmanowicz

Wielichamowo Horror Show

Ale przecież była matką. Jej zasranym obowiązkiem i naturalną potrzebą było biec za synem, którego teraz ledwie już widziała w bladym świetle odległej latarni. Ruszyła więc w ciemność za Maciusiem.

– Chłopaki, słyszycie to..?!
– Co to, kurwa, jest…?
– Nie wiem, ale lepiej uciekajmy!!
– Z której to strony? Jakiś kwik czy coś? Może to t o! Jakiś wielki dzik, albo coś…
– Biegnie tu!!
Panika, konsternacja, oczekiwanie.
– Uderzył mnie! – biegnący stwór wpadł w ciemności na któregoś z chłopaków, prawie go przewracając.
– No to wal go kijem, wal! – pozostali podbiegli i zaczęli bić kijami na oślep, rozcinając nimi ciemność.
– Aaaaau, ja też dostałem. On nas zabije…!
Otaczał ich bełkot napastnika, który przemykał między nimi wydając dziwne dźwięki, podobne do szlochania. Bojowe i przerażone okrzyki chłopaków zagłuszały jednak wszelkie inne odgłosy, potęgując panikę w ich własnej grupie. Trudno stwierdzić, kto był kim w gęstwinie ciał, zagubionych w ciemności.
– Mam go, oberwał kijem!
– Jest tu, bijcie tu!
Uderzali we wszelkich możliwych kierunkach, byle tylko odpędzić od siebie przerażające monstrum, oddalić zagrożenie. Jeden trafiał w drugiego w pogoni za nieuchwytnym przeciwnikiem, atakującym pod osłoną mroku.
Po chwili jednak, z chaosu walki wyłoniła się zorganizowana grupa mścicieli, która teraz zgodnie biła napastnika, schwytanego w końcu w środek utworzonego kręgu. Uderzali kijami w ciemność, słysząc tylko głuchy dźwięk wydobywający się z ciała leżącego u ich stóp.
W końcu przestali. Adrenalina niemalże wylewała im się uszami, nie czuli już strachu, choć serca nadal łomotały im w piersiach.
– Chłopaki, załatwiliśmy go.
– Zobacz, co to było.
– Czemu ja…?
– Po prostu nachyl się i go wymacaj!
– A jeśli jeszcze żyje?
Znów uderzenie kija, prosto w leżącego napastnika.
– Nie żyje…
Pierwotnicki pochylił się. Chmury wypłynęły teraz na niebo, zasłaniając nawet bladą poświatę księżyca, która była dotychczas ich sprzymierzeńcem. Wiatr wył nad nimi, towarzysząc w ponurym, nerwowym oczekiwaniu.
Po chwili znów dobiegł ich cichy szloch.
– O, Jezu… Jezu… – Pierwotnicki zaczął skomleć i zasłaniać się rękoma, które pokryte były teraz wilgotną cieczą. Kij wypadł mu z ręki. – To jakiś dzieciak. Dzieciak zwykły…
Trwało chwilę, nim słowa towarzysza dotarły do nich w swej wstrząsającej treści. Potem przyszło przerażenie – nawet im samym byłoby trudno opisać stan, w którym się znaleźli. Stali nieruchomo w kręgu, który utworzyli wcześniej bijąc kijami leżące teraz nieruchomo dziecko. Wiatr znów wzmagał się, szumiąc im w uszach, drwiąc z nich okrutnie.

Ciszę przerwał głos, wydobywający się z ciemności:
– Maciuś, to ty? Nie widzieliście mojego Maćka?
Kolejne ukłucie strachu, następny wstrząs. Druga fala przerażenia spadła na nich wraz z podmuchem wiatru. Nie był to jednak strach przed obrzydliwością tego, czego się właśnie dopuścili, lecz zwykły, odrażający lęk przed karą, przed potępieniem, przed wyjściem na jaw tego, co się stało.
Na skraju drogi zapadła martwa cisza. Ucichł nawet wiatr. Nic nie zakłócało teraz pełnego napięcia oczekiwania, wiszącego w chłodnym, grudniowym powietrzu.
Wydawało im się, że to sen. To wszystko wydarzyło się tak szybko i tak niespodziewanie, że nie może być prawdą. A jednak podświadomość mówiła im, że każdy moment, każda chwila była prawdziwa i że przyjdzie im za nią zapłacić. Ich młode życie, w nieświadomości i pysze załamało się – na ich własne życzenie. Nie mieli nawet odwagi płakać, pomijając już fakt, że obecność ciała Maciusia pomiędzy nimi zeszła teraz na dalszy plan. W tej chwili liczyła się matka chłopca, która przyłapała ich stojących z umazanymi krwią kijami w rękach. Świadek.
Pierwszy ruszył Pieniaczyk. Powoli, ale zdecydowanie podszedł do niej. Uniósł kij i, na ile dokładnie mógł to zrobić w ciemności, wymierzył cios w głowę. Głuche uderzenie zwaliło kobietę z nóg. Upadła, jęknąwszy cicho, kilka metrów od swojego synka. Za Pieniaczykiem poszli inni. Każdy uderzeniem swojego bejsbola zacierał ślady, chcąc rozpaczliwie zamknąć ten rozdział w swoim życiu. Trzask pękającej czaszki rozdzierał ciszę.
W końcu odezwał się milczący dotychczas Freier:
– Świński, co teraz…?
Odpowiedziała mu cisza.
– Świński, co z nimi teraz zrobimy?!
Nadal nie było żadnego odzewu.
Świńskiego nie było.
– Gdzie on jest?
– Nie wiem. Kiedy zniknął? Był tu przecież cały czas…
– Świński!!
Konsternacja była coraz większa. Stracili nieformalnego przywódcę. Zastanawiali się w panice, czy ich kumpel po prostu stchórzył i uciekł, czy może poszedł na nich donieść. W ich głowach kłębiło się teraz prawdopodobnie więcej myśli niż przez całe ich dotychczasowe życie razem wzięte. Znów czuli się zagrożeni. Żaden z szesnastoletnich morderców nie wiedział, czy ich kolega był świadkiem wydarzeń, które miały miejsce przy drodze wiodącej na Manhattan, a jeśli tak, to jak to się dla nich skończy.
– A więc, co teraz?! I co teraz z nimi zrobimy?!
Po dłuższej chwili milczenia, przerywanej odgłosami ich ciężkich oddechów, pierwszy odezwał się Pieniaczyk:
– Ukryjemy ich w parku – rzekł zdecydowanym tonem, wskazując ledwo widoczne kontury drzew, wyrastające z ciemności – i pójdziemy do domu.

IV
Tymczasem niedaleko, niecały kilometr w kierunku północnym, mały, zielony dżip zbliżał się do cmentarza. Wszyscy w mieście znali ten samochód. Jeden z tych nieczęsto na drogach spotykanych pojazdów, które myśliwym służyły do polowań. Co weekend od rana przemierzał ulice miasteczka, a w nim jego dumny właściciel – Zgarda. Podobno kupił go po okazyjnej cenie i jeszcze zdołał coś utargować. W to nietrudno było uwierzyć. Wielichamowianie znali tego człowieka i wiedzieli, że do pieniędzy zawsze miał żyłkę. Poza prowadzeniem własnego, drobnego biznesu uczył fizyki w wielichamowskim gimnazjum. Liczyć umiał. Nie wszyscy go lubili, ale bez wątpienia wzbudzał pewien szacunek. Poza tym potrafił być dla ludzi miły i przyjazny – miał tę wyuczoną cechę, która pozwala dobrać twarz do rozmówcy, pozornie dawać mu to, czego chce, mówić to, co chce usłyszeć. A samemu zdobywać faktyczną przewagę.
Teraz Zgarda uruchomił swój pojazd, wybierając się z towarzyszami na kolejne polowanie – tym razem na naprawdę grubego zwierza.
Razem z Wielkopańskim i Fałszyńskim wysiadł na skraju miasta, rozpoczynając bohaterski pochód wokół cmentarza i po okolicznych polach. Ze strzelbami w rękach, powoli, w ciszy i skupieniu ruszyli przed siebie, idąc w odstępie kilku metrów jeden od drugiego. Plan był prosty: obejść cmentarz, zobaczyć czy nie dzieje się tam nic podejrzanego, rozejrzeć się po polach i obrać kierunek na niedaleką ambonę, skąd będzie można obserwować okolicę. Zwierzyna pojawi się sama.

Mijała druga godzina na ambonie. I nic. Tylko zimno, wiatr i lekkie przebłyski śniegu. Sto dwadzieścia minut czekania i pilnej obserwacji nie przyniosło jak dotąd efektów.
W szeregi wytrawnych myśliwych zaczęło wkradać się rozluźnienie i przede wszystkim znużenie. Wszyscy odnosili powoli wrażenie, że nie ma już sensu przesiadywać dłużej na wystawionej na działanie grudniowego wiatru ambonie. Obserwacja spełzła na niczym i przekształciła się w towarzyską rozmowę, przerywaną pociągnięciami z piersiówki. Prym wiódł Zgarda, któremu oddać trzeba, że opowiadać potrafił niebywale. Nieważne czy był to dowcip, czy historia polowania na stado dzików – słuchacz nigdy nie pozostawał na nią obojętny, niezależnie od tego jak wiele prawdopodobieństwo jej zaistnienia pozostawiało do życzenia.
I tak było i tym razem.
– I wtedy oni, wyobraźcie sobie, znajdują ten zamek, który mijali kilka minut wcześniej…. – Zgarda zabawiał słuchaczy fabułą jakiegoś tandetnego horroru klasy B, który ostatnio musiał oglądać z żoną, wielką wielbicielką filmów grozy i martwych ludzkich ciał – powiatowym patologiem z zawodu. – No i otwiera im jakiś dziwny, półłysy lokaj… Ubrany w stare, brudne ciuchy, patrzy na nich wzrokiem szaleńca…
Nagle Fałszyński zerwał się na równe nogi.
– Słyszeliście to?
Pozostali, siedzący w luźnych pozach na podłodze ambony, nie mieli zamiaru przejmować się skrzypieniem, wywołanym ponad wszelką wątpliwość wyjątkowo dziś dokuczliwym wiatrem.
– Chyba za bardzo udzielił ci się klimat mojej opowieści! – zaśmiał się Zgarda. Starczym rechotem zawtórował mu doktor Wielkopański.
Burmistrz jednak obstawał przy swoim.
« 1 4 5 6 7 8 36 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Wstyd
— Dominik Fórmanowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.