Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 lipca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dominik Fórmanowicz
‹Wielichamowo Horror Show›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorDominik Fórmanowicz
TytułWielichamowo Horror Show
OpisDługością zahaczające o mikropowieść opowiadanie o zombie jest oczywiście inspirowane tym i owym. Groza przeplata się tu z czarnym humorem, horror z show. Ciche miasteczko nigdy już nie będzie takie samo…
Gatunekgroza / horror

Wielichamowo Horror Show

« 1 3 4 5 6 7 36 »

Dominik Fórmanowicz

Wielichamowo Horror Show

I wtedy Maciuś doznał olśnienia. Drugiego już w ciągu ostatnich minut, co było dla niego wynikiem niewątpliwie rekordowym.
– Wuja Andrzej! – krzyknął uradowany. – Wróciłeś… wróciłeś z wakacji! A mama mówiła na cmentarzu, że po tej zabawie pożegnalnej tak szybko cię nie zobaczymy!
Dzieciak podbiegł uradowany do wuja Andrzeja. Pewnie nawet by go przytulił, gdyby nie wspomniany już, specyficzny zapach nieświeżego mięsa. A w momencie, gdy zbliżył się na niewielką odległość do pana w rowie, kilka dodatkowych szczegółów przesądziło o fakcie, że po dogłębnej analizie wszystkich za i przeciw, Maciuś postanowił wuja Andrzeja nie przytulać.
Twarz postaci w marynarce przypominała zgniłe mięso. Skóra ledwie naciągnięta na czaszkę odpadała w kilku miejscach. Brakowało jednego oka, a to drugie błędnym, niewidzącym wzrokiem spoglądało na chłopca. Maciuś chciał krzyknąć i zacząć uciekać, ale szok, przerażenie i, o dziwo, sentyment do wuja Andrzeja, nie pozwoliły mu ruszyć się z miejsca. Postać zaczęła ruszać zakrwawioną żuchwą, w której widniało kilka zniszczonych zębów. Grudki ziemi i mięsa wypadały z ust, gdy domniemany krewny próbował wydać z siebie jakiś dźwięk.
Maciuś zaczął się cofać, co okazało się jednak niebywale trudne w mokrym i stromym rowie. Tymczasem trup jął się powoli podnosić. Piłka potoczyła się po mokrej ziemi. Głośne sapanie przybrało na sile, dobiegając uszu przerażonego dziecka. Chłopiec przebierał nogami, próbując wygrzebać się z rowu, jednak zdawał się tylko niepotrzebnie tracić siły. W końcu, centymetr po centymetrze, zaczął z niego wychodzić. Ciało w marynarce było jednak coraz bliżej. Dzieciak był już prawie koło szopy, gdy trup swoją zimną dłonią chwycił go za nogę. Maciuś przewrócił się. Zdołał jednak wyrwać się z uścisku półprzytomnego nieboszczyka i z krzykiem kontynuował ucieczkę. Wiatr znów zawiał z niezwykłą mocą i to niewątpliwie uratowało nieszczęsnego piłkarza, bo nagły podmuch zachwiał zwłokami, niemalże wtrącając je znów do rowu.
Tylko Maciuś jeden wie, dlaczego nie pobiegł z powrotem do domu, czemu nie zawiadomił rodziców i schowanych w ten wietrzny, ponury wieczór w domach mieszkańców Manhattanu. Tylko on jeden mógłby nam odpowiedzieć, dlaczego wybrał drogę ku tak zwanemu „centrum” i do upadłego biegł nią, bełkocząc coś niezrozumiale. Może wynikało to ze starego jak opowieści grozy prawa, że ofiary zawsze uciekają nie tam gdzie trzeba, a może po prostu z tego, że Maciuś do najsprytniejszych nie należał. W każdym razie już niedługo miało się okazać, czy zastygłe w mroźnych ramionach wiatru miasteczko da chłopcu oczekiwane schronienie.

Świński, Pieniaczyk, Pierwotnicki i Freier byli całkowicie pochłonięci doniosłością swej misji. Pozapinani w grube kurtki, z kijami w rękach, szli przez opustoszałe ulice miasteczka. Powoli i dumnie, ale z niewypowiedzianym uczuciem wewnętrznego lęku.
Uliczki oświetlone mdłym światłem latarni wydawały się opuszczone. Było cicho i nieprzyjemnie, tylko wiatr wyjący w konarach drzew wdzierał się w ich uszy, przypominając o zimnym, grudniowym wieczorze.
Wydarzenia minionego dnia pobudziły ich chłopięcą wyobraźnię. Widzieli ciało Sobańskiej, słyszeli o zaginięciu Sławka. Cóż, tę drugą wiadomość przyjęli akurat z entuzjazmem, lecz żaden z nich nie przyznał się do tego głośno. Jak już niejednokrotnie wspomniane było w trakcie opowiadania tej historii, szczerze nienawidzili tego dzieciaka i jeśli uciekł i nie wróci już do Wielichamowa, to dokonali tego na czym im zależało. Przegonili gnoja ze swojego miasta, tak jak ich ojcowie chętnie przegoniliby ojca Sławka. Motywy, podobnie jak całe miasteczko o tej porze roku, spowite było mgłą tajemnicy.
Wielu z nich pracowało u Dużego Stacha, który był właścicielem najlepiej w okolicy prosperującego zakładu. Tu się urodził i wychował, by potem wyjechać. Jednak wrócił po wielu latach z żoną i dziećmi. Założył niewielkie gospodarstwo i rok po roku zaczął wychodzić na swoje, rozbudowując firmę. Wiatr zdawał się wiać mu w plecy, a Stach był przy tym typem człowieka, który potrafił zadbać o swoje interesy i racje. Nie wszystkim się to podobało. I ta jego przeklęta pewność siebie, ta pycha, która mówiła prosto w oczy: „Mi się udaje, więc możecie mnie wszyscy pocałować w dupę”. Ale jak nietrudno się przekonać, nikt go w tę dupę nie całował.
A teraz przyszli panowie miasta, Wielichamowianie, synowie Wielichamowian, kroczyli ulicami miasta z wyznaczonym zadaniem. Bo jeśli jednak nie przegonili Sławka i jeśli to on zabił Sobańską, to właśnie oni go znajdą i wymierzą karę.
A jeśli, mimo wszystko, coś innego zabiło i Sławka, i Sobańską – oni – samozwańczy stróże miasta – będą musieli to c o ś wytropić i zniszczyć.

Od razu po szkole skrzyknęli się, wzięli kije i napili się wódki z niekończących się zapasów ojca Freiera – tak dla odwagi. Odurzeni alkoholem i czekającym ich bohaterstwem, ruszyli na spotkanie z przeznaczeniem.
Nim obeszli całe centrum, na Wielichamowo spadł mrok. Teraz zostało im to najgorsze. Ciemne i złowrogie obrzeża miasteczka, gdzie nie było już tyle lamp. Okolice Manhattanu, potem cmentarza.
– A jeśli to nie Sławek, a coś dużego i agresywnego…? – Pierwotnicki pierwszy stracił nad sobą panowanie i ubrał w słowa myśli, które wszystkim chodziły po głowie. Na jego ciemnej twarzy zarośniętej szczeciną, którą chłopcy zwykli nazywać zarostem, malował się strach. Rysy mogły skłaniać ku przypuszczeniu, że jeden z niedalekich przodków musiał pochodzić z Rumunii lub Bułgarii.
– To też go zajebiemy! – warknął Świński. Był największy z nich, co zdaje się być najodpowiedniejszym określeniem, ponieważ ta „wielkość” wynikała nie tylko ze wzrostu czy siły – raczej z tuszy. Jego twarz w przeciwieństwie do twarzy kolegi, swoim starym zwyczajem nie wyrażała nic. Dzierżył kij mocno prawą ręką i szedł przed siebie, kierując się na Manhattan. Za nim reszta.
Nikt nie chciał z nim dyskutować, jednak strach przed nieznanym był silniejszy niż obawa przed gniewem Świńskiego.
– Ale czego my właściwie szukamy, tej? – tym razem był to Pieniaczyk, wysoki chudy blondyn, o niemalże białych włosach. Stąd starsi mówili na niego „Albinos”. Jego koledzy nie używali jednak tego określenia ze względu na enigmatyczne i trudne do wyjaśnienia znaczenie. – Może pora już wracać do domu. Poza tym, nie wiadomo, czy poradzimy sobie z tym… sami. Mamy tylko kije – jego głos nie drżał w przeciwieństwie do głosu Pierwotnickiego, a wypowiedź była odzwierciedleniem chłodnych i racjonalnych kalkulacji.
Zatrzymali się. Byli teraz na skraju miasta, nagle dziwnie złowrogiego i nieznanego. Przed nimi tylko droga na Manhattan, dalej na północ – cmentarz. Światła Wielichamowa mieli teraz za sobą, a miejsce gdzie stali oświetlał jedynie księżyc – mimowolny, milczący świadek wydarzeń.
– Kiedyś widziałem taki film, nie…? – nerwową ciszę przerwał Frezer. – „Noc żywych zombie” czy coś…. I tam trupy wstały i pomyślałem, że jak Sobańską koło cmentarza znaleźli, to może było to coś takiego, jak w tym filmie.
– Albo wilkołak… – dodał Pierwotnicki – też widziałem taki film kiedyś… Ale to tylko film, no nie..?
Zaśmiał się nerwowo. Za nim inni. Świński też zwątpił już, czy na pewno chce się pakować w dalsze poszukiwania. Nie mógł się przyznać, ale bał się coraz bardziej, patrząc w ciemność rozciągającą się przed nimi. To rzeczywiście mógł nie być młody Sławek, ale coś dużego i niebezpiecznego. Może rzeczywiście trzeba wracać.
I wtedy usłyszeli kroki. Szybkie, coraz głośniejsze kroki, którym towarzyszył niezrozumiały bełkot, nadciągający z ciemności…

Matka Maciusia miała już tego dość. Po półgodzinnym czekaniu ze stygnącym obiadem, wkurzyła się niemiłosiernie jak to matki doprowadzone do furii mają w zwyczaju. Chwyciła kurtkę i poszła po syna.
Gdy wyszła przed blok, owionął ją lodowaty podmuch wiatru. Jednak zignorowała ostrzeżenie przed czyhającą na nią ciemnością. Ruszyła przed siebie, rozglądając się w poszukiwaniu Maciusia.
– Zaraz pokaże gówniarzowi, o której się wraca do domu… – syczała pod nosem, rzucając długie wiązanki bluzgów pod adresem chłopca.
I wtedy usłyszała odległy płacz. Z lewej strony dobiegały ją stłumione dystansem kroki i bełkot jej własnego dziecka. Przebijając się przez ciemność, ruszyła w tamtą stronę i rzeczywiście, po chwili zobaczyła oddalającego się Maciusia. Biegł bardzo szybko w kierunku miasteczka, krzycząc coś z oddali.
– Maciej! – zawołała. – Wracaj, do cholery!
Zachowanie dziecka bardziej ją jednak zmartwiło niż zdenerwowało. Poczuła się nieswojo, nie panowała nad sytuacją, a ten zimny wieczór i czerń gęstsza niż zwykle sprawiły, że przez chwilę stała odrętwiała – nie wiedząc czy to niepokój i zdziwienie zachowaniem syna czy nadciągająca fala strachu nie pozwalała się jej ruszyć.
« 1 3 4 5 6 7 36 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Wstyd
— Dominik Fórmanowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.