WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Ogień z nieba |
Tytuł oryginalny | Hammerfall |
Data wydania | sierpień 2002 |
Autor | C.J. Cherryh |
Przekład | Agnieszka Sylwanowicz |
Wydawca | MAG |
ISBN | 83-89004-30-5 |
Format | 444s. |
Cena | 29,— |
Gatunek | fantastyka |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Ogień z niebaC.J. Cherryh
C.J. CherryhOgień z niebaMarak nie podnosił żadnego buntu przeciwko swemu losowi. Wziął do ust niewielki łyk wody, przełamał zbryloną porcję jedzenia dwiema wolnymi rękami i powoli jadł, obserwując słabnące zmagania strażników z żoną i zastanawiając się, czy kobieta umrze zanim dotrą do Oburanu i w ten sposób zyska wolność. Szaleńcy mnożyli się na zachodzie, wśród wzgórz, od trzydziestu lat; niedawno rozniosła się plotka, że Ila miała o nich sen i zapragnęła raz na zawsze oczyścić ziemię z ich dolegliwości. Marak obawiał się, że jego ojciec może już nie rządzić długo, i to nie tylko ze względu na wstyd i rozczarowanie, jakie przyniósł mu syn. Ludzie nie zechcą pójść za szaleńcem, a przez Maraka został skażony cały ród. Jedynym wyjściem jego ojca wobec swoich ludzi było obarczenie winą kobiety, która urodziła mu takiego syna i Marak to rozumiał, ale oznaczało to zniszczenie jego matki. Jeśli nie udała się do swego plemienia, do Haga, to nie miała się gdzie schronić. Może wybrała się w drogę. Może już tam jest. Może znalazła jakąś studnię, poszła dalej i powiedziała Haga tylko tyle, że rozeszła się z mężem. Żona z plemienia Haga miała takie absolutne, niekwestionowane prawo. Może uda jej się zapomnieć o synu. Marak jednak w to wątpił. Uparta i dumna Kaptai była oddaną matką. Czy mogłaby kłamać w sprawie swego syna? Czy mogłaby zostawić córkę, kiedy jej syna zabrano w pohańbieniu? Marak mógł zrobić tylko jedno, by położyć kres pytaniom, tylko jedno, by zmazać swą hańbę: zabić Ilę. Mógł zrobić tylko jedną rzecz, by zdobyć przebaczenie ojca dla matki, by zdobyć honor i życie dla siostry oraz dać jej szansę szczęścia, zamążpójścia i rodzenia dzieci. Marak, Marak, Marak, mówiły głosy. Szaleństwo zesłane na innych zsyłało mu wizje wieży, jaskini pełnej słońc. Jakiekolwiek spójne myśli rozpływały się leniwie w niebyt. Może pieczywo, którym ich karmiono, zawierało jakiś narkotyk przytępiający zmysły i osłabiający wolę. Marak czasami tak uważał. Na pewno zawierało pokrzywę, która znieczulała język: skarżył się na to garncarz. Jeśli tak było, jeśli otępiało umysł, jeśli w jakimś stopniu zacierało wizje i uciszało głosy, to Marak przyjmował to z ulgą i nie kwestionował pożywienia ani nie odmawiał przyjmowania go, tak jak robiła to żona z Tarsy. Kiedy wizje go opuściły, kiedy mógł leżeć spokojnie i śnić zwykłe sny, ujrzał zachodnie niziny i kamienne wieże Kais Tain, strażników na tle zachodzącego słońca i dom ojca wciśnięty między dwie wysokie wieże. Był to dom o grubych ścianach chroniących przed słońcem, głęboko wkopany w chłodny piasek. Wioska rozciągała się po obu jego stronach, wokół studni i ogrodu przykrytego siecią. Sen zmienił się. Marak zobaczył matkę, stojącą obok złocistej, zakurzonej drogi, owiniętą w ciemne szaty, osłoniętą chustą, tak, jak ją widział ostatni raz, bardzo tajemniczą. Jego ojciec Tain, ten wojowniczy, niepokorny i straszny mężczyzna, po prostu zgodził się na wszystkie warunki, oddał go jak przehandlowaną matę, i podpisał z ludźmi Ili trwały rozejm. To, że jest wściekły i czuje się znieważony, Tain Trin Tain zdradził tylko swojej rodzinie i oficerom. Przed całym zgromadzeniem swoich ludzi matkę swoich dzieci nazwał dziwką. Jako że matka Maraka pochodziła z plemienia Haga, nie powiedziała ani słowa w swojej obronie, tylko zasłoniła twarz szatą i wyszła, nie patrząc w oczy swoim niewolnikom. Ponieważ pochodziła z plemienia Haga, nie wyjawiła swoich planów. Nie chciała dyskutować, nie chciała opierać się temu, czego nie mogła znieść. Pustynia jej nie przerażała. Po jej mężu Kaptai nie mogło przerazić nic na świecie. Świat chwiał się coraz bardziej, a potem, jak zwykle bez ostrzeżenia, przestał. Marak bez słowa patrzył na świat z bardzo, bardzo daleka. Patrzył, jak rozpływają się fałszywe oazy, a słońce zmienia czerwony piasek w mosiądz i mgiełkę. Niedaleko przeleciał ptak, rzucając na krótko cień, zwiadowca ze świętego miasta, gdzie ptaki zbierały się tłumnie i tuczyły się na odpadkach. Ptaki, tak jak inne plugastwo, żywiły się trupami, jeśli je znajdowały; tego dnia nikt jednak nie umarł. Zawiedziony ptak zatoczył koło i odleciał. Kiedy słońce znacznie się już obniżyło, przewodnik karawany kazał w końcu zwijać namioty. - Wstawać! - zawołał. Wszedł między siedzących ze swoją rodziną i niewolnikami, machając rękami i pokrzykując jak na swoje zwierzęta. "Hap-hap-hap" na ludzi Ili. "Hap-hap-hap" na szaleńców. Żony z Tarsy, kompletnie wyczerpanej, nie można było wyrwać z letargu, a kiedy odwiązano ją od masztu, położyła się na piasku bełkocząc coś o ogniu, blasku i śmierci. Nikt się tym nie przejął, nawet inni szaleńcy. Zwijano namioty. Ludzie Ili wywlekli żonę spod właśnie mającego zapaść się namiotu w blask bijący z nieba. Chłopak z Tijajan klęczał, rytmicznie uderzając pokrytym strupami czołem w ziemię i rozmawiając z tym, co niewidzialne. Do czoła przywarł mu piasek i zabarwił się na czerwono od krwi. Tego dnia opór stawiała żona. Zeszłego dnia był to garncarz. Pobili go. Żonę bili tylko do momentu, kiedy uniosła ręce, by zasłonić twarz. Po tym poznali, że przestanie się awanturować. Kiedy namioty zostały zwinięte, a zwierzęta obładowane, zewsząd rozległo się "hap". Żona została umieszczona na jednym z nich, najmniejszym, przywiązana jak pakunek, by nie zrobiła sobie krzywdy. Któryś z żołnierzy będzie szedł piechotą: żona była warta nagrodę. "Hap" - zwierzęta barwy piasku dźwignęły się na długich nogach w górę, potrząsnęły wyniosłymi szyjami i ruszyły z miejsca, prowadzone przez posiwiałego przewodnika stada; ich oczy przysłonięte opadającymi powiekami patrzyły z równą dezaprobatą na szaleństwo świata i słabość ludzi. Ludzie Ili pilnowali tempa marszu; Marak dostosował się do niego. Zdrowi na umyśle pilnowali szalonych. Lakht ciągnęła się bez końca, maskując swoje pułapki odległością i złudzeniami, lśnieniem fałszywej wody i poruszeniami widmowego plugastwa. Mijały godziny pod ciemniejącym niebem. Marak znów miał wizje. Wieże same się budowały w ogniu i splatały w symbole. W czeluści ciągnącej się w nieskończoność jaskini lśniły równo rozmieszczone słońca. Nie zwracał na nie uwagi i dostrzegł poprzez nie piasek. Spojrzał na horyzont, gdzie w końcu zapadało słońce, gdzie przed nastaniem następnego dnia mogło się wznieść prawdziwe święte miasto. Marak, powiedziały demony, od dawna znające jego imię. Marak, Marak, Marak. Głosy demonów brzmiały czasami jak głosy kobiet, a czasami jak głosy mężczyzn. Marak zignorował je, tak jak się tego nauczył przez trzydzieści lat swego życia, i poświęcił uwagę głosom otaczających go ludzi i zwierząt. Nad wszystkie wybijało się wysokie zawodzenie żony z Tarsy. - Potępieni - wołała żona w zapadającą noc. - Potępieni, potępieni, potępieni, niech Ila ma nas wszystkich w opiece! Wszyscy jesteśmy potępieni! Słońce zniżyło się w płomieniach i rzuciło ostatni złudny blask na ziemię, wyglądającą teraz jak pozłocona woda. - Nie jestem szalona! - krzyczała żona z grzbietu wierzchowca. - Nie jestem szalona! Tak twierdziła. A kiedy zapadła noc i nieco ochłodziła powietrze Lakht, kobieta zaczęła śpiewać dla męża, który już jej nie chciał. - Kochajmy się, szukajmy światła u księżyców i zbudujmy dom z kamienia. Wykopmy studnię, która da nam życie, i zasadźmy zielone pnącza i melony. Zróbmy sobie dziecko i tańczmy z dziećmi naszych dzieci. Połóżmy się do łóżka i długo śnijmy. Kochajmy się. Dalej melodia się powtarzała, w kółko i w kółko, jak litania, a stopy robiły się coraz cięższe i skurcze chwytały nogi. - Kochajmy się - zawołał w niebo garncarz - kochajmy się, kochajmy się. O, matko, matko, matko! Gdzie moja matka? - Nigdy nie miałeś matki! Bądź cicho! - odkrzyknął mu inny szaleniec, sadownik. Chłopak z Tijanan nic nie słyszał. Szedł, zabijając ręce i narzekając na płonące ogniska. Marak nic nie mówił. W jego głowie też śpiewały głosy, ale nie o miłości, tańcu czy ogniskach. Jego głosy wymawiały słowa, a jego skóra rozgrzewała się i ziębła w rytm obrazów tworzonych przez linie na tle nocy. Widział, jak płomieniste linie tworzą konstrukcje. Zobaczył światło rozbłyskujące na niebie, złudne jak reszta wizji. Wiedział, że to iluzja, ale po ciemku wizje z łatwością stawały się prawdziwsze niż wiszące nad nim gwiazdy. Czerwone i zielone światło błyskało na zmianę, oślepiając go. W pewnej chwili przestał widzieć, gdzie stawia nogi, i upadł, rozdzierając sobie spodnie na kolanie. Poczuł ból. Pomacał dookoła na oślep, ale jego palce natrafiały jedynie na kamienie wygładzone prze wiatr. Zapomniał, gdzie jest. Upadł. Świat, w którym przebywał, był pozbawiony map. Znajdował się na Lakht. Mógł jednak dowodzić swymi ludźmi. Mógł prowadzić wojnę. Mogli napadać na karawanę, a on nie mógł sobie tego przypomnieć. Jakaś dłoń wsunęła mu się za kołnierz i pociągnęła, a potem coś opasało mu szyję; uświadomił sobie, że to obroża, sznur, do prowadzenia szaleńców. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótko o książkach: Październik 2002
— Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Joanna Słupek, Konrad Wągrowski
Pustynia wciąga nas
— Joanna Słupek
Cudzego nie znacie: Przyczajony Fremen, ukryty Harkonnen
— Michał Kubalski
Z trzech stron zgniatany
— Eryk Remiezowicz
Szerokie spojrzenie
— Eryk Remiezowicz
Piekło kiepskiego przekładu
— Eryk Remiezowicz
Ciężkie czasy, lekka lektura
— Eryk Remiezowicz
W fortecach dusze duszą
— Eryk Remiezowicz