WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Upadłe Anioły |
Tytuł oryginalny | Broken Angels |
Data wydania | 1 października 2004 |
Autor | Richard Morgan |
Przekład | Marek Pawelec |
Wydawca | ISA |
Cykl | Takeshi Kovacs |
ISBN | 83-7418-032-3 |
Format | 528s. 160×240mm; oprawa twarda, obwoluta |
Cena | 44,80 |
Gatunek | fantastyka, kryminał / sensacja / thriller |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Upadłe AniołyRichard Morgan
Richard MorganUpadłe Anioły– Chciałbym mieć pańską pełną uwagę, komendancie. Przypatrywał mi się przez dłuższą chwilę, potem jego głowa przekręciła się jak coś całkowicie mechanicznego i spojrzał na wpięty w ramię kabel. – Och – wyszeptał. – To. Gwałtownie okręcił się w stronę sierżanta, tkwiącego z dwoma milicjantami tuż przy drzwiach. – Wynoś się. Sierżant wykonał polecenie ze skwapliwością sugerującą, że w ogóle nie miał wielkiej ochoty na przebywanie tam. Jego umundurowani podwładni podążyli za nim, a jeden z nich delikatnie zamknął za sobą drzwi. Kiedy zaskoczyły, komendant opadł z powrotem w fotel, a jego prawa ręka powędrowała do gniazda z kablem. Z jego ust wyrwał się dźwięk, który mógł być westchnieniem, kaszlem czy nawet śmiechem. Odczekałem, aż na mnie spojrzy. – Do ostatniej kropli, zapewniam pana – stwierdził, wskazując na wciąż błyskające światełka. – Przypuszczam, że na tym etapie nie przeżyłbym natychmiastowego odłączenia. Jeśli się położę, prawdopodobnie nigdy już nie wstanę, więc zostaję w tym… fotelu. Niewygoda mnie budzi. Czasami. – Spróbował widocznego wysiłku. – Czegóż więc, jeśli wolno spytać, chce ode mnie Klin Carrery? Wie pan, że nie mamy tu nic cennego. Sprzęt medyczny wyczerpał się wiele miesięcy temu i nawet żywność, jaką nam przysyłają, ledwie wystarcza na pełne racje. Oczywiście, dla moich ludzi. Mam na myśli korpus doskonałych żołnierzy, którymi tu dowodzę. Nasi rezydenci otrzymują jeszcze mniej. – Kolejny gest, tym razem na zewnątrz, w stronę rzędu monitorów. – Oczywiście, maszyny nie potrzebują jedzenia. Są samowystarczalne, pozbawione potrzeb i niewygodnej empatii wobec strzeżonych obiektów. Każda z nich jest doskonałym żołnierzem. Jak pan widzi, próbowałem się zmienić w jedną z nich, ale proces nie posunął się jeszcze zbyt daleko… – Nie przyszedłem tu po pańskie zapasy, komendancie. – Ach, więc to dzień sądu, prawda? Czyżbym przekroczył jakąś wyznaczoną ostatnio granicę w porządkach Kartelu? Może stałem się źródłem wstydu dla wysiłku wojennego? – Pomysł zdawał się go bawić. – Jest pan mordercą? Zabójcą Klina? Potrząsnąłem głową. – Przyleciałem tu po jedną z pańskich internowanych. Tanyę Wardani. – Ach, tak, pani archeolog. Poczułem lekkie spięcie mięśni. Nie odezwałem się, po prostu położyłem na stole przed komendantem wydruk z autoryzacją i czekałem. Podniósł go niezgrabnie i przechylił głowę pod przesadnym kątem, trzymając papier wysoko, jakby była to jakaś holozabawka, na którą koniecznie trzeba patrzeć od dołu. Zdawało się, że mamrocze coś do siebie pod nosem. – Jakiś problem, komendancie? – zapytałem cicho. Opuścił ramię i oparł się na łokciu, machając autoryzacją w moją stronę. Jego ludzkie oko nagle wydało się jaśniejsze. – Czego od niej chcecie? – zapytał równie cicho. – Mała Tanya to grzebacz. Kim ona jest dla Klina? Nagle zacząłem się na zimno zastanawiać, czy nie będę czasem musiał zabić tego człowieka. Nie byłoby to zbyt trudne, a i tak prawdopodobnie tylko okradłbym kabel z kilku miesięcy życia, ale przed drzwiami stał sierżant ze swoją milicją. Z gołymi rękami nie byłoby to proste, a zresztą nie wiedziałem, jakie parametry mają programy robotów strażniczych. Pozwoliłem, by lód wypłynął w moim głosie. – To, komendancie, jest dla pana jeszcze mniej ważne niż dla mnie. Mam rozkaz ją stąd zabrać, a pan ma swoje rozkazy. Trzyma pan tu Wardani czy nie? Ale on nie odwrócił wzroku tak jak sierżant. Może kierowało nim coś z głębin uzależnienia, jakaś gorycz, którą odkrył, kiedy został podpięty do opadającej orbity wokół centrum siebie. A może zostało jeszcze coś z granitu, którym kiedyś był. Nie zamierzał ustąpić. Przygotowując się, wolno zacisnąłem i rozluźniłem trzymaną za plecami dłoń. Nagle jego wyprostowane przedramię opadło na biurko jak wysadzona wieża, a spomiędzy luźnych palców wyleciał dokument. Moja ręka gwałtownie wyprysnęła do przodu i przycisnęła papier do powierzchni biurka, zanim zsunął się z jego krawędzi. Komendant wydobył cichy głos z głębi gardła. Przez chwilę obaj w ciszy patrzyliśmy na dłoń trzymającą kartkę, potem komendant odchylił się z powrotem na oparcie fotela. – Sierżancie – zawołał ochryple. Otworzyły się drzwi. – Sierżancie, wyciągnijcie Wardani z bańki osiemnastej i zaprowadźcie do promu porucznika. Sierżant zasalutował i wyszedł, z wyraźnie widoczną na twarzy ulgą, że zdjęto z niego całą odpowiedzialność. Przepłynęła przez niego fala uspokojenia jak po zażyciu lekarstwa. – Dziękuję, panie komendancie. – Dodałem własny salut, zabrałem z biurka wydruk autoryzacji i odwróciłem się do wyjścia. Prawie dotarłem do drzwi, gdy znów się odezwał. – Popularna kobieta – rzucił. Obejrzałem się. – Słucham? – Wardani. – Przyglądał mi się z błyskiem w oku. – Nie jest pan pierwszy. – Nie jestem pierwszy do czego? – Niecałe trzy miesiące temu – mówiąc, podłączył prąd do lewego ramienia i jego twarz zadygotała spazmatycznie – mieliśmy tu mały rajd. Kempiści. Pokonali maszyny z perymetru i dostali się do środka, co biorąc pod uwagę stan, w jakim były części, wymagało zaawansowanej techniki. – Jego głowa przechyliła się ospale z powrotem na oparcie fotela i wydał z siebie długie westchnienie. – Bardzo zaawansowana technika… Mając na uwadze… Przyszli po nią… Czekałem na ciąg dalszy, ale jego głowa tylko przetoczyła się lekko na bok. Zawahałem się. Z dołu dwaj stojący na placu milicjanci przyjrzeli mi się z ciekawością. Podszedłem z powrotem do biurka komendanta i ująłem jego twarz w dłonie. W ludzkim oku widać było tylko białko, ze źrenicą unoszącą się gdzieś pod górną powieką jak balon odbijający się od sufitu pokoju, w którym już dawno wypaliła się impreza. – Poruczniku? Pytanie nadeszło od strony zewnętrznych schodów. Przez chwilę jeszcze wpatrywałem się w pustą twarz. Oddychał słabo przez wpół otwarte usta i zdawało mi się, że w kącikach jego warg czai się uśmieszek. Na granicy mojego pola widzenia błyskało rubinowe światełko. – Poruczniku? – Idę. – Pozwoliłem głowie wytoczyć się z moich dłoni i wyszedłem w upał, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Schneider siedział na jednej z przednich łap lądownika, zabawiając tłumek obszarpanych dzieci sztuczkami iluzjonistycznymi. Z większej odległości, stojąc w cieniu najbliższej plastobańki, przyglądało mu się również kilka postaci w mundurach. Spojrzał na mnie, gdy podszedłem. – Problemy? – Nie. Pozbądź się tych dzieciaków. Schneider uniósł brwi i bez pośpiechu dokończył sztuczkę. Na zakończenie powyciągał zza ucha każdego z dzieci małe zabawki z pamiętającego plastiku. W pełnej niedowierzania ciszy patrzyły, jak demonstruje działanie maleńkich figurek. Zgniótł je na płask, potem ostro zagwizdał i przyglądał się, jak z wysiłkiem, niczym ameby, wracają do oryginalnego kształtu. Jakieś korporacyjne laboratorium genetyczne powinno wymyślić takich żołnierzy. Dzieci przyglądały się z otwartymi ustami, co stanowiło sztuczkę samą w sobie. Jeśli o mnie chodzi, coś tak niezniszczalnego przyprawiłoby mnie w dzieciństwie o koszmary, ale cóż, nawet jeśli moje dzieciństwo było ponure, w porównaniu z tym miejscem przypominało trzydniowy piknik. – Nie robisz im przysługi, skłaniając je do myślenia, że ludzie w mundurach wcale nie są tacy źli – powiedziałem cicho. Schneider rzucił mi zaciekawione spojrzenie i głośno klasnął. – To wszystko, dzieciaki. Zabierajcie się stąd. No już, przedstawienie skończone. Dzieciaki zmyły się, niechętnie porzucając małą oazę zabawy i prezentów. Schneider założył ręce i z nieruchomą twarzą przyglądał się, jak odchodzą. – Skąd wziąłeś te rzeczy? – Znalazłem w ładowni. Kilka pakietów pierwszej potrzeby dla uciekinierów. Przypuszczam, że szpital, z którego wzięliśmy tę łajbę, nie miał z nich wiele pożytku. – Nie, już zastrzelili tam wszystkich uchodźców. – Kiwnąłem głową w stronę oddalających się dzieci, dyskutujących teraz w podnieceniu o swoich nowych zabawkach. – Milicja z obozu pewnie skonfiskuje im je, jak tylko stąd odlecimy. Schneider wzruszył ramionami. – Wiem. Ale rozdałem już czekoladę i środki przeciwbólowe. Co zamierzasz zrobić? Było to rozsądne pytanie z całą kupą nierozsądnych odpowiedzi. Wpatrując się w najbliższego strażnika, zacząłem rozważać niektóre z bardziej krwawych opcji. – Oto i ona – odezwał się Schneider, wskazując przed siebie ręką. Spojrzałem i zobaczyłem sierżanta, jeszcze dwóch ludzi w mundurach i idącą między nimi szczupłą postać z rękami spiętymi za plecami. Zmrużyłem oczy z powodu rażącego słońca i uruchomiłem wzmocnienie wspomaganego neurochemią wzroku. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Coraz wyżej
— Eryk Remiezowicz
Przeczytaj to jeszcze raz: Duchy w powłokach
— Beatrycze Nowicka
Krótko o książkach: Modyfikowany węgiel
— Miłosz Cybowski
Berserker yaoi
— Michał Kubalski
Takeshi na mokro
— Eryk Remiezowicz
Bez siły charakteru
— Eryk Remiezowicz
Kryminał czarny jak węgiel
— Eryk Remiezowicz, Janusz A. Urbanowicz