WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Upadłe Anioły |
Tytuł oryginalny | Broken Angels |
Data wydania | 1 października 2004 |
Autor | Richard Morgan |
Przekład | Marek Pawelec |
Wydawca | ISA |
Cykl | Takeshi Kovacs |
ISBN | 83-7418-032-3 |
Format | 528s. 160×240mm; oprawa twarda, obwoluta |
Cena | 44,80 |
Gatunek | fantastyka, kryminał / sensacja / thriller |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Upadłe AniołyRichard Morgan
Richard MorganUpadłe AniołySukces ten, w połączeniu z porozrzucanymi ruinami i artefaktami znalezionymi na planetach poznanych dzięki mapom, spowodował rozkwit różnorakich teorii, idei i kultów religijnych. W czasie, jaki spędziłem, przeskakując w tę i z powrotem przez Protektorat, zdążyłem już usłyszeć większość z nich. W niektórych miejscach bełkotliwie tłumaczą paranoidalną ideę, że wszystko to stanowi jedynie przykrywkę, wymyśloną przez NZ dla ukrycia faktu, że mapy astrogacyjne zostały nam w rzeczywistości dostarczone przez przybyszów z naszej własnej przyszłości. Istnieje starannie skonstruowana religia twierdząca, że jesteśmy zagubionymi potomkami Marsjan, czekającymi na zjednoczenie z duchami naszych przodków po osiągnięciu oświecenia. Paru naukowców zabawia się luźnymi teoriami, według których Mars stanowił w rzeczywistości jedynie odległą placówkę, kolonię odciętą od rodzimej kultury, i że główne centra cywilizacji wciąż gdzieś tam są. Moja ulubiona głosi, że Marsjanie przenieśli się na Ziemię i stali się delfinami, by zrzucić z siebie ograniczenia cywilizacji technicznej. W końcu wszystko jednak sprowadza się do jednego. Nie ma ich, a my jedynie zbieramy resztki. Schneider wyszczerzył zęby. – Myślisz, że jestem świrem, prawda? I że żyję w świecie dziecięcych holofilmów? – Coś w tym stylu. – Jasne. No cóż, wysłuchaj mnie do końca. – Palił w krótkich, szybkich pociągnięciach, wypuszczając dym z ust w trakcie mówienia. – Widzisz, wszyscy zakładają, że Marsjanie byli jak my. Nie, że przypominali nas fizycznie. Chodzi mi o to, że zakładamy, że ich cywilizacja miała takie same podstawy kulturalne jak nasza. Podstawy kulturalne? Nie brzmiało to na język Schneidera. Ktoś mu to powiedział. Moje zainteresowanie odrobinę wzrosło. – To znaczy, że kiedy mapujemy świat taki jak ten, wszyscy zacierają ręce, kiedy znajdujemy centra zamieszkania. Wszyscy mówią, że to miasta. Jesteśmy prawie dwa lata świetlne od głównego systemu Latimera, gdzie znajdują się dwie nadające się do zamieszkania biosfery i trzy wymagające odrobiny pracy, a na wszystkich mamy przynajmniej garść ruin, ale jak tylko sondy dostały się tutaj i zarejestrowały coś, co wygląda jak miasta, wszyscy zostawili swoje sprawy i rzucili się na sensację. – Powiedziałbym, że z tym rzucaniem się to lekka przesada. Przy szybkościach podświetlnych nawet najbardziej dopakowanej barce kolonijnej przeskoczenie przestrzeni oddzielającej układ podwójny Latimera od tej, bez wyobraźni nazwanej jego młodszym bratem, gwiazdy zajęłoby prawie trzy lata. W przestrzeni międzygwiezdnej nic nie dzieje się szybko. – Tak? A wiesz, ile to trwało? Od odebrania sygnałów z sondy przekazem strunowym do inauguracji rządu Sanction? Kiwnąłem głową. Jako lokalny doradca wojskowy musiałem znać tego rodzaju fakty. Zainteresowane korporacje przepchnęły papierkową robotę z Kartą Protektoratu zaledwie w kilka tygodni. Ale to było prawie stulecie temu i nie odnosiłem wrażenia, żeby miało jakiś związek z tym, co Schneider miał mi teraz do powiedzenia. Machnąłem na niego, żeby przeszedł do rzeczy. – Więc tak – powiedział, nachylając się do przodu i unosząc dłonie, jakby dyrygował orkiestrą. – Przylatują archeologowie. Takie same warunki, jak wszędzie indziej: roszczenia na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy, z rządem działającym jako pośrednik między znalazcami i kupcami korporacyjnymi. – Za odpowiedni procent. – Tak, za procent. Plus prawo do wywłaszczenia, cytat „za adekwatną rekompensatą wszelkich znalezisk uznanych za mające kluczowe znaczenie dla interesów Protektoratu et caetera, et caetera”, koniec cytatu. Rzecz w tym, że każdy przyzwoity archeolog, który chce coś złapać, rzuca się na centra zamieszkania, i to właśnie wszyscy zrobili. – Skąd ty to wszystko wiesz, Schneider? Nie jesteś archeologiem. Wyciągnął lewą rękę i podwinął rękaw, prezentując mi sploty uskrzydlonego węża, wytatuowane pod skórą przy pomocy farby z iluminium. Łuski węża błyszczały, każda z nich świeciła własnym światłem, a skrzydła poruszały się odrobinę w górę i w dół, tak że prawie słyszałem szelest, który mogłyby wydawać. W zęby węża wpleciono inskrypcję Gildia Pilotów MP Sanction, a cały obrazek otoczony był słowami Ziemia jest dla martwych. Wyglądało to na prawie nowe. Wzruszyłem ramionami. – Niezłe. I? – Robiłem za transport dla grupy archeologów pracujących na wybrzeżu Dangrek na północny zachód od Sauberville. W większości byli to grzebacze, ale… – Grzebacze? Schneider zamrugał. – Tak. Co z nimi? – To nie jest moja planeta – wyjaśniłem cierpliwie. – Ja tu tylko prowadzę wojnę. Kim są grzebacze? – Och. No wiesz, dzieciaki. – Machnął ręką zakłopotany. – Prosto z akademii. Pierwsze wykopaliska. Grzebacze. – Grzebacze. Rozumiem. Więc kto nie był? – Co? – Znów zamrugał. – Kto nie był grzebaczem? Powiedziałeś, że w większości byli to grzebacze, ale. Ale kto? Schneider wyglądał na urażonego. Nie podobało mu się, że przerwałem mu narrację. – Mieli też parę doświadczonych rąk. Grzebacze muszą brać wszystko, co znajdą w wykopaliskach, ale zawsze trafią się jacyś weterani, którzy nie kupują konwencjonalnej mądrości. – Albo zjawili się za późno, by załapać się na coś lepszego. – Jasne. – Z jakiegoś powodu ta uwaga też mu się nie spodobała. – Czasami. Rzecz w tym, że my… oni coś znaleźli. – Co? – Marsjański statek międzygwiezdny. – Schneider zdusił papierosa w popielniczce. – Nienaruszony. – Bzdury. – Właśnie, że tak. Znów westchnąłem. – Chcesz, żebym uwierzył, że wykopaliście cały statek kosmiczny, nie, przepraszam, międzygwiezdny, a wiadomość o tym w jakiś sposób nie wydostała się na zewnątrz? Nikt tego nie widział. Nikt nie zauważył, że tam sobie leży. Co zrobiliście, przykryliście go plastobańką? Schneider przejechał językiem po wargach i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nagle znów się dobrze bawił. – Nie powiedziałem, że go wykopaliśmy. Powiedziałem, że go znaleźliśmy. Kovacs, on jest wielkości cholernego asteroidu i wisi gdzieś na granicach systemu Sanction na orbicie parkingowej. My wykopaliśmy prowadzącą do niego bramę. System cumujący. – Bramę? – Zadając to pytanie, poczułem bardzo delikatny dreszcz schodzący w dół kręgosłupa. – Mówisz o transporcie hiperprzestrzennym? Jesteś pewien, że dobrze odczytali technoglify? – Kovacs, to jest brama. – Schneider zachowywał się, jakby mówił do małego dziecka. – Otworzyliśmy ją. Można przez nią patrzeć wprost na drugą stronę. Wygląda jak efekt specjalny z taniej sensorii. Układ gwiazd zdecydowanie identyfikowalny jako lokalny. Wszystko, co musieliśmy zrobić, to przejść na drugą stronę. – Do statku? – Wbrew sobie, byłem zafascynowany. Korpus Emisariuszy uczy człowieka wszystkiego na temat kłamstwa; kłamstwa przy polarografie, kłamstwa w warunkach ekstremalnego stresu i w dowolnych wymagających tego warunkach. Kłamstwa wypowiadanego z całkowitym przekonaniem. Emisariusze kłamią lepiej niż dowolna istota ludzka w Protektoracie, naturalna lub wspomagana, a patrząc na Schneidera, wiedziałem, że on nie kłamie. Cokolwiek mu się przydarzyło, całkowicie wierzył w to, co mówi. – Nie. – Potrząsnął głową. – Nie do statku. Brama skupiona jest w miejscu odległym od kadłuba o jakieś dwa kilometry. Obraca się prawie równo co cztery i pół godziny. Potrzeba kombinezonu kosmicznego. – Albo promu. – Kiwnąłem głową w stronę tatuażu na jego ramieniu. – Czym latałeś? Skrzywił się. – Gównianym suborbitalem mowai. Wielkości pieprzonego domu. Nie zmieściłby się przez portal. – Co? – Zdławiłem nieoczekiwany śmiech, od którego rozbolały mnie piersi. – Nie zmieściłby się? – Jasne, proszę bardzo, śmiej się – posępnie rzucił Schneider. – Gdyby nie ten drobny szczegół, nie siedziałbym teraz w tej wojnie. Nosiłbym powłokę na zamówienie w Latimer City. Klony na lodzie, zdalne kopie, cholerny nieśmiertelny, stary. Cały cholerny program. – Nikt nie miał kombinezonu? – Po co? – Schneider rozrzucił ręce. – To był prom suborbitalny. Nikt nie spodziewał się wychodzić w próżnię. Prawdę mówiąc, nikt nie miał pozwolenia na lot poza planetę poza portem międzyplanetarnym w Landfall. Wszystko, co znaleziono na wykopaliskach, musiało przejść przez kwarantannę eksportową. A do tego nikt z nas jakoś się nie spieszył. Pamiętasz tę klauzulę wywłaszczeniową? – Jasne. Dowolne znaleziska uznane za mające kluczowe znaczenie dla interesów Protektoratu. Nie mieliście ochoty na adekwatne odszkodowanie? Czy nie uznaliście, że będzie adekwatne? |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Coraz wyżej
— Eryk Remiezowicz
Przeczytaj to jeszcze raz: Duchy w powłokach
— Beatrycze Nowicka
Krótko o książkach: Modyfikowany węgiel
— Miłosz Cybowski
Berserker yaoi
— Michał Kubalski
Takeshi na mokro
— Eryk Remiezowicz
Bez siły charakteru
— Eryk Remiezowicz
Kryminał czarny jak węgiel
— Eryk Remiezowicz, Janusz A. Urbanowicz