Feliks W. Kres
Dzięki uprzejmości wydawnictwa MAG prezentujemy przedpremierowy fragment (początek) nowej książki Feliksa W. Kresa, roboczo zatytułowanej „Klejnot i wachlarz”. Jest to kolejna powieść z cyklu piekielnego, kontynuacja „Piekła i szpady”. Książka planowana jest na listopad.
Feliks W. Kres
Klejnot i wachlarz
Dzięki uprzejmości wydawnictwa MAG prezentujemy przedpremierowy fragment (początek) nowej książki Feliksa W. Kresa, roboczo zatytułowanej „Klejnot i wachlarz”. Jest to kolejna powieść z cyklu piekielnego, kontynuacja „Piekła i szpady”. Książka planowana jest na listopad.
Feliks W. Kres
‹Klejnot i wachlarz›
Ponoć w zamierzchłej przeszłości zwano nas Niszczycielami. Służyliśmy pradawnej mrocznej potędze, noszącej imię Egaheer. Choć wcielała się w różne kształty, to jednak nie była istotą – ani żywą z kości i krwi, ani nadprzyrodzoną. Była zjawiskiem, takim, jakim jest życie. Mogła je zastępować. We wszystkich krajach, które widziałem – a doprawdy widziałem ich wiele – znajdowałem ślady jej obecności. W Valaquet bawiła się starymi kultami, w Saywanee nie pozwoliła umrzeć ostatnim kotom Mordercom, w Starej Ziemi Heastseg drwiła z samego Boga Ojca. Mogła się nazywać Semena Sa-Veres, równie dobrze, jak Elena Bon-Arpat, albo Dorota Atheves. Przyjąłem służbę u niej, nie wiedząc, po co właściwie to czynię. Bom był młody. Bo wojna, w której brałem udział, nie miała wcale sensu – książę Harold nie miał słuszności, nie miał jej także król, widziałem to bardzo wyraźnie. Aż przyszła piękna tajemnicza kobieta i rzekła: „Mości poruczniku, czyżbyś nie chciał służyć jakiejś innej sprawie, niźli ta tutaj, żałosna awantura? Zyskasz sławę, władzę, bogactwo i zaszczyty, staniesz ponad książętami krwi, będziesz zawierał sojusze z samym Bogiem albo z samym diabłem, przeciw Bogu albo przeciw diabłu. Będziesz wspierał stare kulty i magie, bądź tępił je do szczętu na mój rozkaz. Czy przyjmiesz u mnie służbę?”
Przyjąłem.
Nie odbyło się to przecież tak szybko i tak prosto, jakem pokazał wyżej. Ale wszystkie powody, dla których uczyniłem to, co uczyniłem, zaklęto w owej pokusie: zyskasz sławę, bogactwo, zaszczyty, staniesz ponad książętami krwi.
Tak się stało. Przywołując swoją panią, sprowadzałem potęgę, z którą nie chciał walczyć nawet Bóg. Nie rozumiałem, dlaczego. Czy dlatego, że – podobnie jak Mordercy z Saywanee – nie należała do świata, który stworzył? Przybyła skądś, może uciekła spod władzy innego Stworzyciela, władcy innej ziemi i innego nieba… Wypędzony demon, straszny i potężny, lecz poniekąd chyba użyteczny. Bo żywiła się walką z każdą magią, umiała stawić czoło nawet piekłu i zdawało mi się, ze Bóg może takiego żywiołu potrzebować. Choć zapewne tylko do czasu, gdy ów żywioł nabierze zbytniej mocy… Co wtedy? Czy przeznaczeniem Egaheer była wieczna tułaczka od jednego świata do drugiego? Zresztą nie pojmowałem jej istoty i praw jakim podlegała; wszelkie domysły bardziej były jałową spekulacją, niźli rozumowaniem opartym na mocnych podstawach. Wyraźnie widziałem to tylko, że najbardziej Egaheer stanowiła ucieleśniony kaprys, zachciankę. Nie bez kozery zaiste zawsze kryla się w kobiecej albo chociaż samiczej postaci, gdy – choć rzadko – uciekała w skórę zwierzęcia.
„Nigdy dotąd” – rzekła, gdym porzucał u niej służbę – „nikt ode mnie nie odszedł. To nowe, to ciekawe i podniecające. Niemniej jednak zuchwale i myślę, ze powinnam cię zabić. Ale tego nie zrobię, bo nie” – wytłumaczyła leniwie, a było to najobszerniejsze ze wszystkich jej tłumaczeń. – „Jesteś wolny. A teraz dobre rady. Jesteś tylko człowiekiem. Doskonale władasz pistoletem i szpadą, zebrałeś niemało doświadczeń, jesteś odważny i rozumny, masz pieniądze, masz wreszcie znane nazwisko. Możesz nie obawiać się bliźnich. Ale ja już nie przybędę na twoje wezwanie. Zostałeś sam, pamiętaj. Czy na pewno chcesz odejść?”
Odszedłem.
W Lazenne, stolicy Zjednoczonych Królestw, znano mię pod prawdziwym nazwiskiem kawalera Del Wares. Nie zagrzałem tam miejsca; zrazu, nieprzywykły do bezczynności, odbywałem liczne podróże – alem przestał, ujrzawszy wojnę w Werwalu, a potem drugą, domową, w oddzielonej od korony prowincji Valaquet. Dość miałem wojen i rzezi, obrzydły mi intrygi, rapier i żołnierskie życie w drodze. Może być, żem porzucił swą służbę tak samo, jakem wcześniej na nią wstąpił: powodowany impulsem albo może zwykłym kaprysem. Czyż nie byłem podobny do tej, której służyłem i od której na koniec uciekłem? Tak, jak niegdyś łaknąłem przygody, wielkich czynów i sławy, teraz życzyłem sobie dostatniego, spokojnego życia, najlepiej w majątku na wsi. Najbardziej zaś pragnąłem samotności. Bóg zaś, chcąc mię pokarać za to, żem po wielokroć butnie stawał przeciw Niemu, spełnił moje życzenia. Wkrótce gotów byłem diabłu duszę zaprzedać, byle wyrwać się z przykrej bezczynności. Tak, zaprzedać duszę… Diabłu – ale nie Egaheer. Bo nie balem się Szatana ani żadnych demonów, żadnej magii. Nie balem się nawet Boga. Czułem natomiast trwogę, wspomniawszy swą dawną panią.
I jakże szybko przyszło mi żałować, żem nie posłuchał owej zastarzałej trwogi! Było mi uciekać na kraj świata, gdzie psy zadkami szczekają, miast biernie czekać na tyleż dająca się przewidzieć, co nieuniknioną katastrofę. Zażądano mojego powrotu na niechcianą służbę, a były po temu powody. Jakem to już rzekł wyżej, w Valaquet trwała właśnie wojna domowa, obmierzła i przewlekła, rozpętana przez matkę przeciw córce, może zresztą przez córkę przeciw matce, sam czart nie doszedłby prawdy. Przeklęte spadkobierczynie Świeckiego Zakonu Rycerskiego, który przed wiekami mieczem i do cna splugawionym krzyżem zniszczył połowę świata, szarpały na strzępy schedę po swych dziadach, nieszczęsną prowincję stu tysięcy zbrodni i miliona grobów, którą to prowincją za przyzwoleniem władców Zjednoczonych Królestw od dawien dawna zarządzały. Ale nie koniec na tym, bo po władztwo sięgnął tam ktoś jeszcze, a mianowicie dziwna i straszna królowa wiecznego mrozu, pani śniegu, czerpiąca swą moc z prastarej magii.
Opowieść tę trzeba jednak rozpocząć od historii jedynego sprawiedliwego w całej prowincji Valaquet: od dostojnego Roberta hrabiego Se Rhame Sar, człowieka tak niezwykłego, żem nie spotkał w życiu nikogo, kto byłby doń jakkolwiek podobny, choć przeżyłem lat dziewięćdziesiąt i cztery, a nie były to puste lata. Niech więc na kartach tego diariusza zmartwychwstanie na chwilę cień wielkiego człowieka; wszak winien mu jestem taki hołd, a dlaczego, to się wkrótce pokaże.