Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 13 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Neal Stephenson
‹Diamentowy wiek›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDiamentowy wiek
Tytuł oryginalnyThe Diamond Age
Data wydania9 lipca 2007
Autor
PrzekładJędrzej Polak
Wydawca ISA
ISBN978-83-7418-152-5
Format496s. 161×240mm; oprawa twarda
Cena49,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Diamentowy wiek

Esensja.pl
Esensja.pl
Neal Stephenson
« 1 18 19 20

Neal Stephenson

Diamentowy wiek

Dr X nie potrzebował wyjaśnień. Miał przed sobą standardowy port. W jego kolekcji znajdowało się zapewne z pół tuzina manipulatorów dopasowanych do tego wzoru. Wybrawszy jeden, zagłębił jego końcówkę w otworach i wydał polecenie po szanghajsku.
Po chwili zdjął osprzętowanie z głowy i popatrzył na asystenta nalewającego mu kolejną filiżankę herbaty.
– Jak długo? – spytał.
– Około terabajta – odparł Hackworth. Podał miarę pojemności, a nie czasu, wiedząc, że dr X potrafi ocenić różnicę.
W rzepie znajdował się maszynofazowy napęd taśmowy obejmujący osiem ułożonych równolegle szpul. Przy każdej szpuli umieszczono oddzielną głowicę zapisu i odczytu. Taśmy były łańcuchami polimerów o różnych grupach bocznych, reprezentujących logiczne wartości jeden i zero. Taśmy tego rodzaju stanowiły standardowy komponent i dr X domyślił się, że podczas zrzutu wyplują z siebie jakiś miliard bajtów na sekundę. Hackworth wspomniał właśnie, że całkowita pojemność taśm wynosi trylion bajtów, pozostało im więc czekać przez tysiąc sekund. Dr X skorzystał z okazji, aby przy pomocy asystentów opuścić laboratorium i zająć się paroma nie mniej ważnymi przedsięwzięciami swojej firmy, znanej w pewnych kręgach jako Pchli Cyrk.
Hackworth opuszcza laboratorium dra X; dalsze rozmyślania; wiersz od Finkle-McGrawa; spotkanie z rozbójnikami
Asystent dra X otworzył drzwi i kiwnął bezczelnie głową. Hackworth wsadził cylinder na głowę i wyszedł z Pchlego Cyrku. Zamrugał, gdy w nozdrza uderzył go odór Chin: duszące wapory setek milionów miseczek z lapsang souchong, przemieszane z ziemisto-słodkim zapachem słoniny i siarkowym smrodem oskubanych kurcząt i ostrego czosnku. Odnajdywał drogę po kocich łbach końcem swojej laski do czasu, gdy jego oczy przywykły do półmroku. Był teraz biedniejszy o kilka tysięcy juków. Znaczny wydatek, lecz najlepszy z tych, jakie mógł poczynić ojciec.
Hong dra X mieścił się w sercu Szanghaju pochodzącego z czasów dynastii Ming i przypominającego mrowisko składające się z maleńkich ceglanych budowli ozdobionych szarą sztukaterią, przykrytych dachówkami i otoczonych murami o wymyślnych fryzach. Z okien na pierwszym piętrze każdego budynku wystawały żelazne pręty służące do suszenia bielizny, co nadawało stojącym w wąskich uliczkach domom wygląd przysadzistych szermierzy fechtujących się floretami. Okolica ta leżała w pobliżu starodawnych murów miasta, wzniesionych dla obrony przed zaborczymi nippońskimi roninami. Obecnie mury zburzono i zamieniono w wygodną, miejską obwodnicę.
Ta część Chin należała do Królestwa Zewnętrznego, co oznaczało, że mogą w niej przebywać „obce diabły” pod warunkiem, że towarzyszą im rodowici Chińczycy. Dalej, w głębi dzielnicy, mieścił się ponoć fragment właściwego Królestwa Środka – Niebiańskiego Królestwa lub NK-u, jak z lubością je nazywano – do którego obcy nie mieli wstępu.
Asystent odprowadził Hackwortha aż do samej granicy, za którą zaczynała się Chińska Rzeczpospolita Brzegowa, odrębny kraj, na który składała się – oprócz wielu innych terytoriów – lwia część Szanghaju. Jakby dla podkreślenia tego faktu po drugiej stronie granicy stały grupy młodzieży w zachodnich ubraniach, słuchając głośnej, zachodniej muzyki, zaczepiając w zachodnim stylu kobiety i generalnie ignorując swoje gromadne obowiązki.
Hackworth mógłby skorzystać z auto-rikszy – jedynego pojazdu zdolnego do manewrowania w wąskich zaułkach, jeśli nie liczyć rowerów i łyżworolek, obawiał się jednak nieznanych urządzeń kontroli i nadzoru montowanych w szanghajskich taksówkach. Wizyta nowoatlantydzkiego dżentelmena w Pchlim Cyrku o tak późnej porze mogłaby niezdrowo pobudzić wyobraźnię żandarmów, którzy, pozbywszy się na dobre elementów przestępczych we własnym kraju, mieli wszelkie prawo czuć niepokój znudzenia i szukać sposobów zapewnienia sobie rozrywki. Jedynie mędrcy, prorocy lub fizycy teoretyczni byliby w stanie doszukać się związku – założywszy, że takowy w ogóle istniał – między zdumiewającym zakresem działań Szanghajskiego Wydziału Policji a rzeczywistym egzekwowaniem prawa.
Hackworth, o zgrozo, był wdzięczny losowi za rozmaitość policyjnych zainteresowań, a to dlatego, że właśnie zaczął się zagłębiać w plątaninę zaułków Sadyby Francuza. Kilka przecznic dalej, przy skrzyżowaniu, skradała się grupka postaci odzianych w łaciate stroje z nanobaru, od których krwawo odbijało się światło mediatronów. Ten rodzaj stroju zarezerwowany był dla ulicznych przestępców. Hackworth pocieszył się myślą, że jest to zapewne gang z Wynajętej Ziemi, który niedawno przekroczył Groblę i nie odważy się zaatakować dżentelmena na ulicy, przynajmniej nie w tym mieście. Nie popełniwszy aż do dzisiejszego dnia żadnego przestępstwa, Hackworth pojął nie bez zdziwienia, że bezwzględne siły policyjne są nieodzowne dla prawidłowego i bezpiecznego funkcjonowania wysublimowanych szkodników społecznych, do jakich miał już prawo siebie zaliczać.
Tego popołudnia czuł wstyd tak wiele razy, że nie potrafiłby zliczyć, lecz równie często wstydowi towarzyszyła racjonalna refleksja: przecież to, co robi, nie jest niczym złym! Nie sprzedawał dla zysku żadnej nowej technologii, za którą zapłacił Zamówieniom lord Finkle-McGraw. Nie czerpał ze swojego czynu żadnych bezpośrednich profitów! Starał się jedynie zadbać o lepsze miejsce w świecie dla swoich potomków, co jest obowiązkiem każdego porządnego ojca!
Stary Szanghaj leżał blisko Huang Pu. Przed laty siadywali tu mandaryni, by ze swych ogrodowych pawilonów cieszyć oczy widokiem rzeki. Upłynęło zaledwie parę minut, a Hackworth przechodził już przez most do Pudongu, po chwili zaś zapuścił się w korytarze żywopłotów między jasno oświetlonymi drapaczami chmur, zmierzając ku wybrzeżu oddalonemu o kilka mil na wschód.
Swój awans spośród maluczkich do elity Zamówień zawdzięczał wynalezieniu mediatronowej pałeczki do ryżu. Pracował nad nią jeszcze w San Francisco. Firma rozważała wówczas wielką ofensywę na rynek chiński, gdzie panoszyli się Nippończycy, którzy opracowali już wtedy sposób na generowanie prawie jadalnego ryżu (za to w pięciu różnych odmianach) wprost z zasilacza, co pozwalało raz na zawsze wyeliminować z życia szczurzy wyścig o pola i kulisów. Dwa miliardy wieśniaków mogło odwiesić na kołki stożkowe kapelusze i zająć się na poważnie własnym wypoczynkiem i wykorzystaniem wolnego czasu, a sugestiami w tej kwestii – o czym nie wolno zapominać – Nippończycy sypali jak z rękawa. I wtedy jakiś geniusz z centrali, gotujący się od trujących nippońskich oparów pierwszego w świecie nanotechnologicznego ryżu, wpadł na pomysł, że jedynym sposobem wygrania na największym planetarnym rynku zbytu jest masowa produkcja całych posiłków, od tradycyjnie chińskich, aż po cyfrowe, interaktywne ciasteczka z przepowiednią. Hackworthowi przypadło w udziale pozornie trywialne zadanie zaprogramowania kompilatora materii do produkcji pałeczek.
Wykonanie projektu z plastiku byłoby idiotycznie proste, polimery i nanotechnologia szły bowiem ze sobą ręka w rękę, jak pasta do zębów z tubką. Ale Hackworth, który jako student poznał chińską kuchnię, nie znosił plastikowych pałeczek, śliskich i zdradliwych w niewprawnej dłoni gwailo. Bambus okazał się lepszy i nie tak znów trudny do zaprogramowania, jeśli się miało odrobinę wyobraźni. Dokonawszy takiego skoku koncepcyjnego, wystąpił z pomysłem sprzedaży przestrzeni reklamowej na tym niewygodnym cholerstwie, bo, jak powszechnie wiadomo, rączki pałeczek i kolumnowe chińskie ideogramy pasują do siebie jak ulał. Nie upłynęło zbyt dużo czasu, gdy zaprezentował przełożonym nadzwyczaj przyjazne dla użytkownika, bambusoidalne pałeczki z kolorowymi reklamówkami, nieprzerwanie biegnącymi przez rączki w czasie rzeczywistym, niczym nagłówki wiadomości na neonie przy Times Square. Dzięki temu wynalazkowi dostał kopa do Działu Zamówień i na drugą stronę Pacyfiku, do Atlantydy/Szanghaju.
Teraz wszędzie widywał swoje cudowne pałeczki. Dla arystokratów z Zarządu jego pomysł był wart miliardy, dla niego zaledwie kolejną tygodniówkę. Na tym polegały różnice klasowe tu i teraz.
Nie wiodło mu się najgorzej w porównaniu z większością mieszkańców świata, mimo to boleśnie odczuwał swą niewysoką pozycję. Chciał czegoś więcej dla Fiony. Chciał, aby dorastając, dysponowała własną fortuną. Kilka pensów inwestowanych w zwykłe akcje nie wystarczało, musiał wyrobić jej prawdziwą pozycję na szczeblu wielkiej firmy.
Ponieważ jednak prawdziwe pozycje we wszystkich większych firmach były od dawna zajęte, jedyny sposób osiągnięcia tego celu wymagał, by założyć własne przedsiębiorstwo i zapewnić mu powodzenie. Zastanawiał się nad tym od czasu do czasu, ale nigdy nie zdobył się na taki krok. Nie wiadomo dlaczego, nie brakowało mu bowiem doskonałych pomysłów. Potem zauważył, że Zamówienia pełne są zdolnych i pomysłowych ludzi, którzy nie zakładali jednak własnych firm. Znając osobiście kilku arystokratów, w tym lorda Finkle-McGrawa, z którym spędził wiele czasu, opracowując projekt Pikielczyka, doszedł do przekonania, że nie ustępuje im inteligencją. Różnica polegała na osobowości, a nie wrodzonej inteligencji.
Hackworth był już za stary, aby zmienić osobowość, ale przed Fioną świat stał otworem.
Zanim Finkle-McGraw podsunął mu pomysł Pikielczyka, Hackworth poświęcił wiele godzin na rozważanie tej kwestii, głównie nosząc Fionę na barana po parku. Z pewnością swojej córce wydawał się oschły – choć kochał ją ponad wszystko – a to dlatego, że będąc z nią, nie potrafił przestać myśleć o jej niepewnej przyszłości. Jak wpoić jej arystokratyczną postawę emocjonalną – hart ducha umożliwiający podejmowanie w życiu ryzyka, znalezienie odpowiedniego towarzystwa, może nawet kilku, jeśli któreś z nich ją odrzuci? Przeczytał biografie wielu szacownych arystokratów i znalazł w nich kilka powtarzających się wątków.
Już, już był gotów się poddać i zdać wszystko na łaskę bądź niełaskę losu, gdy pewnego dnia lord Finkle-McGraw zaprosił go do swego klubu i ni stąd ni zowąd rozpoczął dyskusję nad intrygującą Hackwortha kwestią.
Finkle-McGraw nie potrafił przekonać rodziców swej wnuczki Elizabeth, aby nie posyłali jej do szkół, dla których stracił szacunek, ba, nie miał prawa wtrącać się w ich decyzje wychowawcze. Jego rola dziadka ograniczała się jedynie do wykazywania pobłażliwości dla poczynań wnuczki i obdarowywania jej prezentami. Dlaczegóżby jednak nie dać jej w prezencie czegoś, co uzupełni elementy wychowania, tak nieumiejętnie wpajanego w szkołach?
Rzecz brzmi genialnie – zauważył wtedy Hackworth, zdziwiony nieco niewyszukanym podstępem lorda. – Lecz cóż to są za elementy?
Tak do końca nie wiem – odrzekł wówczas McGraw – ale na początek chciałbym, aby w domu rozważył pan znaczenie słowa „wywrotowy”.
Hackworth nie musiał długo tego rozważać, sam bowiem od dawna bawił się podobnym pomysłem. Ziarno owej idei kiełkowało w jego umyśle od dobrych kilku miesięcy, lecz nie przyniosło owocu z tych samych powodów, dla których nie potrafił wprowadzić w czyn postanowienia o potrzebie założenia firmy. Brakowało mu czegoś, jakiegoś podstawowego składnika, którym – jak zdał sobie sprawę – była nieszczęsna wywrotowość. Lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw, ucieleśnienie wiktoriańskiego establishmentu, był wywrotowcem. I to nieszczęśliwym, jego dzieci bowiem nie poszły w ogóle w jego ślady. Przerażała go myśl, że wnuczka Elizabeth jest wychowywana według zastarzałej tradycji swych rodziców. Postanowił więc dokonać przewrotu w jej życiu.
Kilka dni później odezwała się melodyjka wygrywana przez złote pióro Hackwortha wiszące przy łańcuszku od zegarka. Bez zwłoki położył przed sobą czystą kartkę papieru i przywołał pocztę. Na arkuszu pojawiło się, co następuje:
KRUK
Opowieść Wigilijna ułożona przez żaka
dla braci i siostrzyczek
Samuel Taylor Coleridge (1798)
Pod starym dębu drzewem
Wieprze niby przy chlewie
Chrząkając, żołędzie żrą łacno:
Dojrzałe, że w kobzach im ciasno.
Wiatr zerwał się, wieprze odeszły.
Wzgardziwszy owocem, pierzchły.
Wiatr przygnał Kruka w niedoli,
Brata cnej Melancholii.
Czarnego jak najczarniejszy atrament,
Na skrzydłach, co suche w dżdżu zamęt.
Kruk zoczył żołądź, zakopał
U brzegu bystrego potoku.
I puścił się w obce krainy,
Z wiatrem i burzą w gościnę,
Nad górę i nad dolinę.
Jesienią, zieloną wiosną,
Skrzydła go niosły beztrosko.
Latem i mroźną zimą
Co przeżył, słów bodaj nie ma!
Gdy wrócił, była z nim Ona,
U dębu wzięta żona.
Na dębie, co go zasadził,
Gniazdo budują radzi.
I wychowują pisklęta,
I zgoda panuje święta.
Lecz oto odziany w skóry
Drwal idzie wielki, ponury.
Z siekierą, złym błyskiem w oku,
Stękając, staje w rozkroku
I ścina dębu cokół.
Nieszczęsne, bezpióre młode
Zabiera bystra woda.
Ich matce w wielkiej udręce
Pęka z rozpaczy serce.
Drwal gałąź od pnia odcina,
I spławia rzeką dębinę.
Tną ją na deski, korują,
I statek mocny rychtują.
Puszczają statek na morze,
Gdy nagle w całe przestworze
Sztormu fala uderza.
Ku skałom statek zmierza.
A nad nim krąży Kruk,
I słyszy belek stuk,
I potępionych krzyk,
l morza wściekły ryk.
Ucieszył się Kruk, machnął skrzydłem,
By Śmierci dziękować za rym ten:
Gdy wszystko bodaj uwiodą,
SŁODKĄ JEST ZEMSTA NAGRODĄ.
koniec
« 1 18 19 20
6 czerwca 2007

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Barok w pigułce
— Kamil Armacki

Read me?
— Daniel Markiewicz

Siła spokoju
— Daniel Markiewicz

Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Teologia Matrixa
— Michał Foerster

Środek, co rumieńców nabiera
— Michał R. Wiśniewski

Zimny początek
— Eryk Remiezowicz

Rozszyfrować świat
— Eryk Remiezowicz

Techno-thriller
— Janusz A. Urbanowicz

Krótko o książkach: Marzec 2002
— Magda Fabrykowska, Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.