Zapraszamy do lektury fragmentu pierwszego tomu nowej powieści Eugeniusza Dębskiego „Krucjata”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Eugeniusz Dębski
Krucjata. Księga I
Zapraszamy do lektury fragmentu pierwszego tomu nowej powieści Eugeniusza Dębskiego „Krucjata”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Eugeniusz Dębski
‹Krucjata. Księga I›
Rok 2708. 53 dni przed Podróżą.
Pokój pozbawiony był okien. Prawdziwe widoki z zewnątrz nie były specjalnie interesujące, zwłaszcza dla ludzi tutaj zebranych, pseudookna ze sztucznie generowanym obrazkiem zaś byłyby poniżej godności i statusu zgromadzonych. Jeden z mężczyzn pełnił obowiązki gospodarza – gdy winda wypuszczała kolejnego gościa, oddalał się od grupy i witał przybyłego. Zamieniali kilka słów, potem przechodzili do najbliżej stojących i wtapiali się w cichą rozmowę. Wreszcie gospodarz zerknął na płaski zegar wstęgowy. Po kilkunastu sekundach odezwała się winda. Uspokojony Bizcechk klasnął w dłonie i gestem zapędził gości do stołu.
– Jest, ostatni.
Winda powtórzyła harmoniczny akord o tonację wyżej. Bizcechk poklepał po ramieniu mijającego go w drodze do stołu Verfotę, jeszcze raz klasnął w dłonie:
– No, komplet! Dwaj uparli się i będą tylko holo, nie potrafiłem ich przekonać.
Równocześnie otworzyły się drzwi, wypuszczając Izmin-Watcha, którego olbrzymie, niemal ośmiusetfunowe cielsko wypełniało ogromny glider.
– Ja mogłem, a oni nie? – warknął Izmin-Watch, przemieszczając się bez szmeru w kierunku stołu. Po drodze zdążył zerknąć na pozostałą szóstkę, ograniczając powitanie do wzrokowego kontaktu. – Gdybyś…
– Przestań – poprosił Bizcechk. Szedł już na swoje miejsce, po drodze kierując do ustawionych przy stole foteli przybyłych wcześniej mężczyzn. – Nie będę się usprawiedliwiał z własnej indolencji, byłem i jestem jej świadom. Przypominam tylko, że nikt z was nie miał ochoty na to stanowisko… – usiadł, wystukał jakąś sekwencję na opuszkowej klawiaturze i popatrzył przed siebie, zaczepnie wysuwając brodę do przodu.
– To nie znaczy, że możesz nam to teraz wypominać – lider Izmin-Watcha pokonał odległość od windy do stołu. Grubas obniżył siedzisko i czekając, aż wszyscy usiądą, splatał i rozplatał palce, starannie wtłaczając jeden pomiędzy dwa inne, by potem z wysiłkiem wyrywać je z miękkich kleszczy. – Ale do rzeczy. Czego od nas chcesz?
– Protokół start. – Bizcechk, ignorując Izmin-Watcha, zaczął dyktować, spoglądając na zgromadzonych: – Obecni: Chark, Okręg Trzeci; Zeemfrie, Okręg Siódmy; Verfota, Okręg Dziewiąty…
– Hej, nie mogłeś tego zrobić wcześniej?! – nie ustawał w prowokacji Izmin-Watch. – My się tu raczej dobrze znamy…
– Daniel Stone, Okręg Czwarty; Yuo, Okręg Drugi… – Bizcechk metodycznie kontynuował formalną, protokolarno-powitalną litanię, nieznacznie tylko zmieniając intonację na odrobinę zniecierpliwioną. – Langley Vittocampa, Okręg Ósmy; Sun Youl Gert, Okręg Szósty. Przewodniczący Kadencji – Bizcechk, Okręg Jedenasty. Obecni holo: Cesar A, Okręg Piąty; Holgert M. Piatek, Okręg Dziesiąty.
Położył dłoń na wypukłości klawiatury, blat stołu pękł i pojawiła się na nim cienka, klinowata szczelina błyskawicznie rozszerzająca się od podstawy trójkąta, by zrobić miejsce na instalacje holo. Po chwili przesłoniły je płaskie, jakby wycięte z elastycznej błony postacie. Zamglenie na krawędziach dało efekt niemal pełnej trójwymiarowości.
– Nie marnujmy czasu – Bizcechk uruchomił konferencyjny silencer, aby wytłumić szmer przyciszonych rozmów. – Mamy go dużo, ale doświadczenie wykazuje, że jesteśmy w stanie efektywnie naradzać się przez pół godziny do godziny, więc pozwolę sobie dzisiaj na odrobinę dyktatury – mówiąc, unikał patrzenia na zebranych, wyraźnie speszony rolą przewodniczącego. – Wszyscy wiecie, jaki jest powód dzisiejszego spotkania. – Trzy osoby skinęły głowami, pozostali siedzieli sztywno z pustymi, znudzonymi lub pełnymi wyczekiwania spojrzeniami. – Punkt pierwszy, krótko: wysyłamy statek z załogą czy nie i czy w ogóle wysyłamy statek. Proszę głosować z klawiatury.
W zupełnej ciszy głośno mlasnęła pulchna dłoń Izmin-Watcha uderzająca w klawiaturę, ktoś chrząknął. Bizcechk popatrzył na wynik, skinął z aprobatą głową.
– Więc do tego już nie wracamy – statek odlatuje z ludzką załogą. Następna kwestia właściwie już się sama rozwiązała, nie ma sensu deliberować, czy wolno nam, czy nie, zmuszać ich do wzięcia udziału w podróży. Wygląda, że skoro chcemy, by polecieli, musimy użyć wszelkich argumentów, tak?
– Ja, jak wiecie, nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy – po raz pierwszy odezwał się Zeemfrie, splatając anorektycznie chude, owadzie ramiona na zapadniętym torsie.
– A jak proponujesz rozwikłać sprzeczność? – cicho zapytał Langley Vittocampa. – Chcesz, by statek odleciał koniecznie z ludzką obsadą, a nie chcesz sankcjonować przymusu. Co będzie, jeśli się nie zgodzą?
– Musimy wymóc zgodę.
– No przecież o tym właśnie mówimy!
– Nie, co innego wysłać zainteresowanych za ich zgodą, a co innego wpakować uśpionych na przykład na pokład „Gwiezdnego Szamana” i obudzić po trzech latach…
– E tam, to sofistyka – włączył się do rozmowy Daniel Stone. – Albo pozorowane współczu…
– Właśnie! – krzyknął holo Cesar A.
– Miałeś dość czasu, żeby się zastanowić… – zawtórował mu Verfota.
– Cisza! – wrzasnął nagle Sun Youl Gert. I gdy zaskoczeni krzykiem mężczyźni odwrócili w jego kierunku głowy, powiedział znacznie ciszej, przesadnie akcentując każdą sylabę i wbijając kocie spojrzenie żółtych oczu w Zeemfriego: – No to leć z nimi. Dasz dobry przykład, udowodnisz, że leży nam na sercu ta podróż, i tak dalej. Co?
– Właśnie – po raz drugi w ten sam sposób wtrącił się do rozmowy holo Cesar A.
– Cicho – najaktywniejszy ruchowo grubas, Izmin-Watch, uniósł dłoń i machnął nią w kierunku holo. – No i co powiesz na propozycję Suna? – utopił małe oczka w fałdach rozciągniętej w zjadliwym uśmiechu twarzy.
Cesar A wzruszył ramionami. Twarze patrzących na niego z zainteresowaniem dyskutantów odwróciły się niemal jednocześnie w kierunku Bizcechka. Przewodniczący pokiwał głową i powiedział:
– W takim razie chyba wszystko jasne. Lecą. Znacie trasę, proponowany skład, wiecie, ile komór wysyłamy, informowano was na bieżąco, w miarę postępu przygotowań do wyprawy.
– Oczywiście, dlatego nadal nie rozumiem, dlaczego musieliśmy stawić się tutaj osobiście. Zwłaszcza, że i tak nie wszyscy się stawili – mruknął Daniel Stone.
– A dlatego, mój drogi, że zawsze tak było – decyzje o wadze nadzwyczajnej zapadały w nadzwyczajny sposób. Rozumiem, że traktujemy tę sprawę najpoważniej jak tylko możemy i dlatego nalegałem na obecność wszystkich, którzy bardziej lub mniej ochoczo piastują oficjalne urzędy. Nie moja wina, że nie wszyscy serio traktują…
– Och, przestań, Bizcechk – jęknął holo Holgert M. Piatek. – To naprawdę tylko słowa – machnął ręką, barwny ubiór zafurkotał głośno i rozmazał się tęczowo na krawędzi holo. – Nie było wątpliwości, że wyślemy statek, skoro zdecydowaliśmy się już dwa lata temu. I już wtedy wiedzieliśmy, że obsadę ludzką wsadzimy tam nawet przy użyciu siły. To po co ta zabawa?
Ktoś, chyba Verfota z dziewiątki, syknął niecierpliwie. Bizcechk westchnął i pokiwał głową.
– Nie zostaje nam nic innego, jak porozmawiać z dowódcą ekipy… – zawiesił głos.
– A nie lepiej z całą ekipą? Może niech sami wybiorą komendanta? – wolno, wsłuchując się we własne słowa, jakby weryfikując je w miarę wygłaszania, zaoponował drągal Yuo.
– Mogę umotywować swoją propozycję – niemal natychmiast odezwał się Bizcechk. Nie ulegało wątpliwości, że przewidział podobną propozycję i przygotował się do starcia. – Chcecie usłyszeć?
– Sądzę, że przekonasz wszystkich i mnie w tej liczbie, ale powiedz – zgodził się Yuo.
– W chwili, gdy się dowiedzą, jaką mamy dla nich ofertę, przeżyją szok. I to kolejny. Naradzałem się z MediCompem, oni są… – poszukał w głowie odpowiedniego określenia, ale nie znalazł, bo użył wyświechtanego: – W nie najlepszym stanie. Nieważne, że to mieszkańcy tych starych, dobrych czasów, kiedy… No, ale odbiegłem… W każdym razie sekcja behawioralna MediCompa zgadza się, że najlepiej byłoby pozostawić sprawę werbunku komendantowi. Po pierwsze, zna ich lepiej, wie, jakie i jak przedstawić argumenty. Po drugie, to mocna osobowość w typie przywódczym – zamilkł, choć nie ulegało wątpliwości, że miał jeszcze jakieś „po trzecie”, a może i „po czwarte”.
Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza mącona tylko ciężkim, tłustym sapaniem Izmin-Watcha. Bizcechk, już spokojniejszy, odprężony, wolno zlustrował zebranych. Uśmiechnął się.
– Jeśli ktoś z was czuje się zawiedziony, że nie odbędzie utarczki z ekipą, to nie martwcie się, jest przecież do przekonania Wim van der Kerkhoff– powiedział, kierując ironiczne spojrzenie na Yuo.