Robert Makłowicz pisze równie smacznie jak gotuje. Aromaty pysznych potraw unoszą się z kart książki i niemiłosiernie drażnią podniebienie. Stąd ostrzeżenie: najlepiej do lektury przystąpić po zjedzeniu czegoś smacznego. Tylko wtedy będziemy w stanie spokojnie doczytać książkę do końca!
„Nadwaga po knedlach jest bowiem czymś wytłumaczalnym i zrozumiałym…”
[Robert Makłowicz „Café Museum” - recenzja]
Robert Makłowicz pisze równie smacznie jak gotuje. Aromaty pysznych potraw unoszą się z kart książki i niemiłosiernie drażnią podniebienie. Stąd ostrzeżenie: najlepiej do lektury przystąpić po zjedzeniu czegoś smacznego. Tylko wtedy będziemy w stanie spokojnie doczytać książkę do końca!
Robert Makłowicz
‹Café Museum›
Najtrafniejszym określeniem gatunku literackiego, do którego należy „Café Museum” byłaby bodaj „kulinarna pikareska”. Tak samo jak bohaterowie awanturniczych romansów, Robert Makłowicz przemierza w czasie i przestrzeni rozległe terytoria dawnego austro-węgierskiego tygla, przeżywając przy tym wiele nieprawdopodobnych, a chwilami nawet niebezpiecznych przygód. Ich barwne opisy intrygują i budzą ciekawość: co dalej? Książka jest smakowicie nadziana rozlicznymi anegdotami, na podobieństwo pierwszorzędnego keksu z bakaliami. Jednak przede wszystkim znajdziemy tutaj mnóstwo iście lukullusowych opisów wykwintnego jedzenia (zakrapianego, i owszem, chętnie i często), niebiańskich rozkoszy stołu i przepychu kulinarnych delikatesów. Dzięki autorowi poruszamy się w świecie wysokiej sztuki kulinarnej, ucząc się go odkrywać, doceniać i smakować jego wyszukane przysmaki.
Robert Makłowicz oprócz tego, że jest gawędziarzem rzec by można „totalnym”, potrafi przy tym coś, czego nie potrafi nikt inny: osadzić każde kulinarne zjawisko w kontekście historii, narodowych tradycji i kultur. Autor nie tylko bezbłędnie rozpoznaje przenikające się wzajemnie smaki i specjały Europy południowo-wschodniej, umie także ustalić ich rodowód i rodzinne powiązania, przejawiające się nieraz w licznych i nader skomplikowanych odgałęzieniach. Jedzenie i sztuka kulinarna stają się istotnym elementem tradycji i tożsamości, ulotnym, ale niemniej cennym świadectwem kulturowego bogactwa i różnorodności. Makłowicz sypie faktami historycznymi jak z rękawa niczym kucharz le Cordon Bleu, który nie żałuje swojej potrawie świeżo zmielonego pieprzu. Mieszają się smaki, dialekty i języki, ożywają tamtejsze obrazy, pejzaże gór i rzek, barwy, dźwięki i zapachy. A z tego kreślonego przez autora niezwykłego fresku wyłania się obraz wieloetnicznej Europy i jej wielokulturowej tożsamości, wzbogacony impresjami ze spotkań z rodzimymi mieszkańcami odwiedzanych przez autora terenów. Każdy z nich ma swoje opowieści o dziejach swoich narodów i losach tamtejszych ludzi.
Ta na pozór awanturnicza kulinarna wędrówka Roberta Makłowicza jest zatem jednocześnie fascynującą podróżą szlakami historii austriackiego imperium. Jego przeszłość jest być może nieco przez autora idealizowana, ale jest to przecież całkowicie zrozumiałe, bo przecież tyle jest śladów dalszego i bliższego pokrewieństwa pomiędzy kulturą dzisiejszych krajów naddunajskich, tradycjami wieloetnicznych Bałkanów, atmosferą Wiednia a kulturowym „mikroklimatem” tak drogiego sercu autora Krakowa. Co ciekawe, przeszłość imperium nie wydaje się być do końca miniona, bo przecież dawne granice wyznaczają nadal „dworce kolejowe dawnej monarchii, zasięg występowania knedli, gulaszu, strudla i pischingera, księgi katastralne z czasów Najjaśniejszej Monarchii” – zauważa autor.
Poszukując tego, co łączy – autor jednak jest otwarty na wszelką inność, o której pisze z entuzjazmem, wierząc, że wszystko to, co różne od naszego – wzbogaca, sprawia, że ludzie stają się bardziej otwarci i wyzbywają się przesądów. Czy zresztą mogłoby być inaczej, skoro sam autor wydaje się być niejako „skazany” na wielokulturowość, przyznając, że ma w genach „wielonarodową spuściznę dawnej Rzeczypospolitej i monarchii habsburskiej”? „Podejmowałem nieraz wyprawy bez konkretnie określonego celu, byle tylko usłyszeć inny język, zjeść inny rodzaj zupy, spróbować innego alkoholu, zobaczyć inny krajobraz. By zobaczyć własne odbicie w innym lustrze”, wyznaje Robert Makłowicz. I przecież o to właśnie w dzisiejszej zjednoczonej Europie chodzi – by inności się nie bać, ale starać się ją poznawać i pozostać wrażliwym na to, co odmienne.
Na uwagę zasługuje także język „Café Museum”. Któż dzisiaj pisze tak, jak Robert Makłowicz, potoczystą, barokową prozą pełną ozdobników, porównań, metafor? Nie brak tu smakowitych literackich kąsków, skrzących się od humoru, podczas lektury można (i trzeba!) delektować się dosłownie każdym zdaniem. Sztukę opowieści autor opanował w stopniu mistrzowskim, czego dowodem są przednie anegdoty. Na przykład ta o „księciu Walii w bistorze” albo o tym, jak Robert Makłowicz trafił do reprezentacji Polski w podnoszeniu ciężarów.
Nie da się także przeoczyć, że oto jesteśmy świadkami powołania przez autora do życia nowej dziedziny filozofii, nazwijmy ją roboczo „filozofią nadwagi”. Bowiem: „nadwaga po knedlach jest bowiem czymś wytłumaczalnym i zrozumiałym, a po milkszejkach i czipsach niepojętym, godnym jedynie potępienia”. Zatem nadwaga nadwadze nierówna… I tym sposobem mamy udowodnioną ponad wszelką wątpliwość wyższość nadwagi tej austro-węgierskiej, Mitteleuropejskiej, jakże pełnej dostojeństwa i tradycji nad nadwagą o proweniencji amerykańskiej, nuworyszowskiej…
Iście renesansowa radość życia promieniuje z każdej stronicy tej książki. Starannie wydanej, to warto podkreślić, z bardzo udanymi ilustracjami Andrzeja Zaręby, które dopełniają i na swój sposób dowcipnie komentują tekst. Rozkoszy stołu nigdy dosyć, stąd mam niemal pewność, że lektura „Café Museum” przypadnie do smaku wieku czytelnikom. Bon appetit!