Najgorzej na recepcję „Do światła” wpływa fakt, iż opatruje się ją logiem „Metra 2033”. W zestawieniu z bestsellerem Glukhovsky’ego – czyli powieścią, która w konwencji podgatunku fantastyki postapokaliptycznej może być uznana za majstersztyk – książka Diakowa wypada dość blado. I chyba nie można mówić tu o porażce, tylko o zbyt wysoko zawieszonej poprzeczce.
Postapokaliptyczny traktat o nadziei
[Andriej Diakow „Do światła” - recenzja]
Najgorzej na recepcję „Do światła” wpływa fakt, iż opatruje się ją logiem „Metra 2033”. W zestawieniu z bestsellerem Glukhovsky’ego – czyli powieścią, która w konwencji podgatunku fantastyki postapokaliptycznej może być uznana za majstersztyk – książka Diakowa wypada dość blado. I chyba nie można mówić tu o porażce, tylko o zbyt wysoko zawieszonej poprzeczce.
Andriej Diakow
‹Do światła›
Po świetnym „Metrze 2033” Glukhovsky chciał przedłużyć żywotność swojego postapokaliptycznego świata. Zebrał więc kilku rosyjskich pisarzy i zachęcił ich do osadzenia akcji swoich powieści w jego autorskim uniwersum. Do dziś wydano – jeśli dobrze policzyłem na rosyjskiej stronie internetowej „Metra 2033” – około 25 książek. W Polsce dotychczas przetłumaczono dwie powieści: „Piter” i „Do światła”.
Po książkę Diakowa fan „Metra 2033” może sięgać z obawą. Na usta bowiem od razu ciśnie się pytanie – czym jest ta powieść? Godną pierwowzoru kontynuacją czy raczej marną podróbką, wytworem przeciętnego epigona? Do powieści zasiadłem z podobnymi dylematami, jednak jej lektura nie rozjaśniła mi sytuacji. Wobec „Do światła” i całej serii „Uniwersum Metro 2033” wciąż mam mieszane uczucia.
Realia powieści wszystkim fanom sagi są dobrze znane. W czasie wojny atomowej nieliczni szczęśliwcy chowają się w podziemiach, metrach, schronach. Gdy po dwudziestu latach chcą wyjść na powierzchnię, okazuje się, że świat zmienił się nie do poznania. Pustkowia zamieszkują popromienne bestie i potwory, a zatruta woda w wielu miejscach jest niezdatna do picia.
Rzecz zaczyna się w podziemiu, gdzie mieszkańcy petersburskiego metra chcą, by stalker Taran, poprowadził ekspedycję do Kronsztadu, skąd ktoś nadaje sygnał z latarni morskiej. Zrozpaczeni ludzie wierzą, że znajduje się tam czysta, nieskażona promieniowaniem ziemia. Ich nadzieję podsycają tajemniczy fanatycy – wyznawcy Exodusu. Taran zgadza się przewodzić grupie ludzi w wyprawie. W zamian jednak żąda Gleba – dwunastoletniego sieroty, w którym dostrzega potencjał i talent potrzebne do wyszkolenia chłopca na stalkera. Oddział komandosów opuszcza metro i wyrusza w poszukiwaniu źródła światła, a w czasie podróży między Glebem i Taranem zaczyna rodzić się więź.
Jakie tajemnice skrywają wyznawcy Exodusu? Co czeka stalkerów u celu wyprawy? Ilu z nich obroni się przed niebezpieczeństwami pustkowi i dotrze do upragnionego Kronsztadu? Jaką rolę odegrają w życiu Tarana i Gleba żeglarze pływający po wodach morza Bałtyckiego? Fabuła skrzy się od podobnych zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. I z jednej strony jest to plus książki, że „dużo się w niej dzieje”, z drugiej jednak można odnieść wrażenie, że autor jak najszybciej chciał doprowadzić nić fabuły do końca. Miejscami brakuje przerwy, wytchnienia, dłuższego opisu lub dialogu – wraz z nadmiernym nagromadzeniem akcji spada napięcie, fabuła jest miejscami jednostajna i monotonna.
To nie jedyny techniczny „zgrzyt” „Do światła”. Kilka rozdziałów zaczyna się od dwóch, trzech akapitów, w których autor poucza czytelnika w tematach nadziei, instynktu samozachowawczego, przemijania, chciwości, etc. I może gdyby te krótkie „wykłady” padły z ust bohaterów, bądź były podane w formie dziennika którejś z postaci, zabrzmiałyby autentycznie. Wygłoszone jednak przez auktorialnego narratora wypadają tendencyjne i śmieszne. Autor wywołał efekt przeciwny swoim zamiarom. Zamiast patosu mamy groteskę, zamiast autentyczności – sztuczność. Pisarz chciał ukazać kilka prawd o życiu po zagładzie i nieświadomie zawłaszczył sobie prawo do oceny bohaterów. Innymi słowy narzucił pewien punkt widzenia i odebrał – czy próbował odebrać – czytelnikowi możliwość wartościowania postaw etycznych swoich postaci. A szkoda. Wystarczyło odpuścić sobie moralizatorskie zapędy i powieść całościowo zabrzmiałaby lepiej. Inaczej na przykład przedstawił Diakow zagadnienie kanibalizmu. Ten problem został mocno osadzony w fabule, stał się również nieodłączną częścią świata przedstawionego. Wątek ukazany w ten sposób nie podaje na tacy gotowego rozwiązania, lecz zmusza czytelnika do refleksji.
Odchodząc od tych teoretycznoliterackich problemów i wybaczając pisarzowi słabsze fragmenty (pamiętajmy – „Do światła” jest debiutancką książką Diakowa, napisaną w trochę ponad dwa miesiące), można powiedzieć, że jest to dobra powieść rozrywkowa. Na korzyść pisarza przemawia także fakt, że po trochę nieudanym początku całość się rozkręca, a ostatnie sto stron nie pozwala oderwać się od lektury – dzięki dobremu finiszowi „Do światła” zostawia po sobie dobre wrażenie. Jest to też po trochu traktat o nadziei, która – w myśl wyświechtanego frazeologizmu – umiera ostatnia. Taran i Gleb dążą niestrudzenie do postawionego im celu, a dzięki uporowi i niezłomności szybko zjednują sobie sympatię czytelnika. Kto wie, może właśnie dlatego powieść została laureatem rosyjskiego konkursu na najlepszą historię związaną z „Uniwersum Metro 2033"?
Czy fani SF postapokaliptycznego będą usatysfakcjonowani lekturą? To zależy. Jeśli oczekują zanurzenia się w świat pustkowi zamieszkanych przez popromienne mutanty to z pewnością książka im się spodoba. Z drugiej jednak strony, to właśnie miłośnicy post-apo – mający za sobą prozę Strugacckich, McCarthy’ego, czy chociażby Baranieckiego i Glukhovsky’ego – wymagają więcej od tego typu pozycji i mogą, podobnie jak autor tej recenzji, odczuć niedosyt.
W niezwykle ciekawej sytuacji postawieni są wszyscy autorzy tworzący serię „Uniwersum Metro 2033”. Wydanie książki z logiem Glukhovsky’ego daje szansę szybkiej promocji i błyskawicznego wspięcia się na parnas s-f. Z drugiej strony jednak na samym starcie odbiera im to szansę na wybicie się ponad pewien poziom. Balansują oni po cienkiej granicy, która oddziela kontynuację od epigonizmu. Narażają się także na sytuację, w której silnie podporządkowanie wymogom konwencji serii „Uniwersum Metro 2033” może (choć, rzecz jasna nie musi) ograniczyć ich pole twórczego manewru, a w skrajnym przypadku – odebrać możliwość odciśnięcia na książce indywidualnego autorskiego piętna.
Jak całościowo ocenić pomysł serii „Uniwersum Metro 2033"? Myślę, że na ferowanie podobnych wyroków jest jeszcze za wcześnie. Pamiętając o sukcesie książki Glukhovsky’ego, można się spodziewać, że wydawnictwo Insignis nie zrezygnuje z tłumaczenia i publikowania kolejnych tytułów. Trzeba więc poczekać na kolejne trzy, cztery powieści i dopiero wtedy odtrąbić sukces lub porażkę.