Gregg Olsen skroił swoją książkę na miarę niczym garnitur: kołnierzyk, rękawy, nogawki, wszystko starannie wymierzone. Niestety w ten sposób nie powstają uniformy nazbyt oryginalne, lecz raczej pospolite i niewyróżniające się w garderobie. A gdy się przyjrzeć naprawdę dokładnie, widać, że krawiec się do roboty nie przyłożył: szwy słabe, mankiety krzywe, a nogawki poprute.
Zabili ją (i uciekła)
[Gregg Olsen „Wszędzie śnieg” - recenzja]
Gregg Olsen skroił swoją książkę na miarę niczym garnitur: kołnierzyk, rękawy, nogawki, wszystko starannie wymierzone. Niestety w ten sposób nie powstają uniformy nazbyt oryginalne, lecz raczej pospolite i niewyróżniające się w garderobie. A gdy się przyjrzeć naprawdę dokładnie, widać, że krawiec się do roboty nie przyłożył: szwy słabe, mankiety krzywe, a nogawki poprute.
Gregg Olsen
‹Wszędzie śnieg›
Hannah Griffin (Logan) ma około trzydziestki, jest atrakcyjną kobietą, mieszka w hrabstwie Santa Louisa w Kalifornii, pracuje w laboratorium kryminalistycznym, ma dobrego męża policjanta i wspaniałą córkę w wieku szkolnym. Obrazek aż nadto typowy. Więc aby nie było tak różowo, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, kobieta obarczona jest tajemnicą z przeszłości. Jako nastolatka cudem uszła z życiem z pożaru domu na farmie, w którym zginęli jej młodsi bracia. Co gorsza pod zgliszczami znaleziono trupy siedemnastu mężczyzn, wyłącznie emerytowanych żołnierzy, których najprawdopodobniej uśmierciła matka Hannah. Ta jednak wyparowuje niczym kamfora i cały amerykański naród przez kolejne dwie dekady głowi się, gdzie też mogła się podziać, jakby nie miał bardziej interesujących zajęć. Hannah tymczasem po tych potwornych wydarzeniach próbuje na nowo zorganizować swoje życie, co jej się szczęśliwie udaje – w nowym miejscu i pod nowym nazwiskiem. Wszystko byłoby pięknie, gdyby pewnego dnia nie otrzymała paczuszki z butami należącymi do zmarłego braciszka, które najpewniej ktoś wykradł z budynku sądu w niewiadomym celu. Ponadto o spotkanie prosi ją jedyna osoba skazana w procesie w sprawie pożaru – dawny kochanek i pomagier zaginionej matki. Ten ciężko doświadczony przez życie mężczyzna wkrótce wyjść ma na wolność, zanim jednak to nastąpi, pragnie podzielić się z Hannah pewnym sekretem.
Nadspodziewanie szybko historia rozmywa się w ckliwych rozważaniach sprowadzających się do pytania „gdzie podziała się moja matka i dlaczego wciąż ją kocham, skoro jest tak złym człowiekiem?”. Fabuła niepotrzebnie, zamiast mknąć do przodu, zagłębia się w retrospekcjach, które stanowią co najmniej połowę objętości książki, a nie mogą być przesadnie interesujące, skoro wcześniej autor naszkicował już przeszłe wydarzenia. W tym wspomnieniach głównej bohaterki mamy się prawdopodobnie doszukiwać jakichś głębszych sensów, ale Olsen zbyt słabo radzi sobie z piórem, by oddziaływały one na czytelnika. Nie może być inaczej, skoro instrumentarium, którego używa żywcem przejęte zostało z popularnych romansideł: banalne dialogi, papierowe emocje, niewiarygodni bohaterowie.
Gregg Olsen postawił w swej debiutanckiej powieści na mocną (przynajmniej z początku), nieco przewrotną fabułę (z naciskiem na „nieco”), brutalne zdarzenia, kosztem psychologii postaci, która jest szczątkowa. Zrozumieć można jeszcze, że w retrospektywach Hannah zachowuje się dość dziwnie, jakby słabo przeżywała tragedię. Można to złożyć na karb szoku i nieprzewidywalności zachowań z nim związanych, więc tu autor może się obronić. Gorzej z dorosłą wersją kobiety. Jak na osobę wychowaną przez demoniczną matkę, osieroconą przez ojca, ledwo odratowaną z pożaru domu, w którym zginęli jej bracia, zachowuje Hannah zadziwiająco dobrą kondycję psychiczną. Jej życie wewnętrzne sprawia wrażenie wręcz ubogiego, przeżywa pewne trudności, ale wydają się one stosunkowo normalne. Oczywiście możemy tu mówić o mechanizmie całkowitego wyparcia traumy, ale czy psychologia zna przypadki tak doskonałego poradzenia sobie z nią – mimo wszystko śmiem wątpić. Emocje targające Hannah są, choć zabrzmi to dziwnie, mało… emocjonalne. Czasem trochę popłacze w poduszkę, zamyśli nad losem swojej córki, na wszystko zaś najlepszym lekarstwem będzie mocne ramię prostego jak nieheblowana kłoda męża policjanta i wieczorny seks.
Niestety Olsen nawet nie zadał sobie trudu, aby wejść głębiej w psychikę kreowanych na kartach powieści postaci. Naszkicował ich wygląd i na tym właściwie jego wysiłek się skończył. Tu ludzi definiuje niemal wyłącznie to, czy mają długie, czy krótkie włosy lub czy ubrani są w spódnicę, czy może dżinsy. Negatywni bohaterowie są odrażający i głupi, brzydcy i bałwanowaci, co podkreślane jest za każdym razem, gdy wkraczają na scenę. Za to bez wyjątku wszystkie kobiety, poza dosłownie dwiema, są piękne lub przynajmniej bardzo ładne (to chyba jakieś skrzywienie autora).
Przy wszystkich minusach zawsze thriller lub kryminał uratować może świetna intryga, zabawy z konwencją, dobrze poprowadzone śledztwo, mylenie tropów, właściwe stopniowanie napięcia, a czasem po prostu trochę krwi. W tym przypadku nie ma o tych elementach mowy. Przeczytawszy „Wszędzie śnieg” poczułem się oszukany, ponieważ, wbrew sugestiom wydawcy, nie jest ta powieść thrillerem, lecz lekko zawoalowaną, łzawą historią typową raczej dla telewizyjnych cykli filmowych pod szyldem „prawdziwe historie” czy „z życia wzięte”. Wątek kryminalny z początku budzi zainteresowanie, a zagadka demonicznej matki owładniętej obsesją mordowania byłych wojskowych przykuwa uwagę. Już sam fakt, że w tej roli znalazła się kobieta, a nie jak to bywa zwykle mężczyzna, zachęca do wejścia głębiej w świat powieści. Przymknąć można też oko na niedociągnięcia, lecz z czasem rozłażą się one po kątach i coraz trudniej dostrzec zza nich zalety książki Olsena.
Najgorsze zachował jednak autor na sam koniec. Otóż w zamykających powieść rozdziałach Hannah zbliża się na krok do odnalezienia matki. Gdy z drżeniem serca oczekujemy mrożącego krew w żyłach rozwiązania, fabuła znów rozpływa się w banale, od którego zęby bolą, narrator przypomina nam ponownie to, co już dawno zostało powiedziane (na bohaterów ta wiedza spływa jednak jak iluminacja), uśmierca kilkoro postaci (pytanie, po co?), a sprawę ukrywającej się morderczyni wyjaśnia w taki sposób, że ręce opadają. Krótko mówiąc, w ogóle jej nie wyjaśnia.
„Wszędzie śnieg” należy do podgatunku, który na prywatny użytek nazywam literaturą pociągową, ponieważ najlepiej sprawdza się jako lektura towarzysząca podróży. To nieangażująca przesadnie umysłu, niewymagająca powieść, która z pewnością sprawi, że zapomnimy o męczących współpasażerach czy niewygodnym oparciu w przedziale. A gdy już dojedziemy na miejsce, natychmiast wywietrzeje z głowy, nie zajmując w niej miejsca. I to zawsze jakiś plus.