Żeby nie było nieporozumień – to nie jest książka wielka, zwalająca czytającego z nóg. Ale jest dobra, i w warstwie rozrywkowej, pełnej intryg i przygód, jak i w warstwie charakterologicznej, dzięki solidnemu przemyśleniu tego, co może grać w ludzkich duszach. Porządna rzecz.
Niech nam dalej panuje
[R.A. Salvatore „Panowanie” - recenzja]
Żeby nie było nieporozumień – to nie jest książka wielka, zwalająca czytającego z nóg. Ale jest dobra, i w warstwie rozrywkowej, pełnej intryg i przygód, jak i w warstwie charakterologicznej, dzięki solidnemu przemyśleniu tego, co może grać w ludzkich duszach. Porządna rzecz.
R.A. Salvatore
‹Panowanie›
Dziwna moda nastała w fantasy. Moda na nieoczekiwane wydarzenia, moda na postacie szare i niejednoznaczne, na łamanie prostej fabuły i skręcanie jej w precelek, moda na niesztampowe zagrania i zanurzanie się w duszach głównych bohaterów. Nie mogę powiedzieć, że mnie to martwi, wręcz przeciwnie. Dzięki temu powstają bowiem powieści z jednej strony rozrywkowe, pełne intryg i scen zbrojnych, z drugiej zaś, wzruszające i zaskakująco inteligentne.
W trend ten znakomicie wpisuje się R. A. Salvatore, którego powieść „Mortalis” mieliśmy już zaszczyt opisywać na łamach Esensji. Wydawnictwo ISA wypuściło na rynek tom drugi cyklu, pt. „Panowanie” i trzeba przyznać, że ciąg dalszy niewiele ustępuje początkowi.
Dla nieznających świata małe wprowadzenie. Istnieje w nim kilka krain i królestw (w tym jedno czysto elfickie) które chwilowo żyją w pokoju. Akcja obu powieści toczy się w królestwie Honce-the-Bear, które niedawno zostało nawiedzone przez dwie plagi – demona daktyla (tak, już pisałem, kretyńskie miano) i różową zarazę. Z obu udało się wyjść dzięki działaniom Jilseponie Wyndon, kobiety z dobrą ręką do miecza i jeszcze lepszą do magii. Bohaterka poniosła jednak ciężkie straty osobiste – wojna z demonem zabrała jej ukochanego męża i pozbawiła dziecka.
„Panowanie” zaczyna się tuż po przejściu zarazy, kiedy król Honce-the-Bear prosi Jilseponie o rękę, a jej syn, nieznany nikomu, szkoli się u elfów na mistrza bójki konwencjonalnej i magicznej. Oboje, i matka i syn, mają ten sam problem. Jilseponie była super, póki była daleko, jednak jako królowa bije w oczy swoim niskim pochodzeniem, a co za tym idzie, jest ze szczegółami i namiętnością oplątywana intrygami i plotkami przez dworzan, którzy z racji swego urodzenia uważają się za istoty wyższe. W tym samym czasie jej syn, Aydrian jest codziennie wkurzany przez elfy, które owszem, całkiem go lubią, tyle że tym samym uczuciem jakim się darzy ukochanego psa. Nauczyciele Aydriana również uważają się za istnienia dalece szlachetniejsze i lepsze od ludzi.
Rosną zatem napięcia, które muszą się wyładować. Kumulują się intrygi, trucizny leją się do kieliszków, walą gromy, tną miecze. W sprawy głęboko wplątany jest Kościół Honce-the-bear, instytucja potężna i garnąca się do rządzenia. Ma on jednak swoje problemy, bo istnieją w nim dwie walczące ze sobą frakcje, których wizje Kościoła i jego powinności bardzo się różnią. Swoją rolę odgrywa też brat Marcalo d’Unnero, tygrysołak, który, wygnany przez Kościół za zbrodnie, stara się powrócić i zaprowadzić swoje porządki.
Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że jest to książka akcji. Ten krótki szkic pokazuje, że interesujących wydarzeń nie zabraknie. A że Salvatore piórem włada niezgorzej, więc i z czytania wielka będzie frajda. „Panowanie” to niewątpliwie dobra literacka rozrywka. Jednak na początku recenzji chwaliłem tę powieść za bycie czymś więcej niż jedynie świetnym sposobem na spędzenie czasu. Czas na uzasadnienie.
Głęboka analiza ludzkiego charakteru, to jest to, co wyróżnia „Panowanie” na korzyść. Trzy postacie trafią na kozetkę – Jilseponie, Aydrian i Marcalo. Jilspeonie stara się cały czas pogodzić wielką miłość do swojego zmarłego męża i rodzące się uczucie do króla Danube. Do tego targają nią gwałtowne emocje rodzące się z panującej wokół niej podłej atmosfery. Ładnie to opisano, podobnie jak i problemy Aydriana, chłopca, który miał się stać bronią, ale wymknął się spod kontroli. Nasycano go przekonaniem o wielkim przeznaczeniu, oczekującym go z niecierpliwością tuż za rogiem, a jednocześnie codziennie doświadczał swojej niższości. Postanowił zatem udowodnić, co umie i czego jest wart. Poszło mu aż za dobrze, a pomógł mu w tym trzeci bohater rozkładany na czynniki pierwsze – brat Marcalo. Wydawałoby się, że zdolność zamieniania się w niezwyciężonego potwora, który wrogów zmiata z powierzchni samym oddechem, a z ran się śmieje, to coś wspaniałego. Niestety, nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad – Marcalo nie kontroluje się w pełni w swej tygrysiej postaci i regularnie zrywa, w dramatycznych okolicznościach, swe więzi ze społeczeństwem. I wcale to go nie cieszy. W miarę rozwoju powieści jego rozterki będą coraz słabsze, z braku czasu na autoanalizy, ale na początku jest on postacią dosyć dramatyczną.
Żeby nie było nieporozumień – to nie jest książka wielka, zwalająca czytającego z nóg. Ale jest dobra, i w warstwie rozrywkowej, pełnej intryg i przygód, jak i w warstwie charakterologicznej, dzięki solidnemu przemyśleniu tego, co może grać w ludzkich duszach. Porządna rzecz.