Zacznę od ostrzeżenia. „Mortalis” pomyślany jest jako osobny tom, niezwiązany z poprzednią trylogią R. S. Salvatore poświęconą walce małżeńskiej pary Jilseponie i Elbryana z demonem daktylem (cóż za kretyńska nazwa, tak swoją drogą). Jednak bez znajomości owej trylogii początkowo czyta się tę powieść trudno.
Krajobraz po bitwie
[R.A. Salvatore „Mortalis” - recenzja]
Zacznę od ostrzeżenia. „Mortalis” pomyślany jest jako osobny tom, niezwiązany z poprzednią trylogią R. S. Salvatore poświęconą walce małżeńskiej pary Jilseponie i Elbryana z demonem daktylem (cóż za kretyńska nazwa, tak swoją drogą). Jednak bez znajomości owej trylogii początkowo czyta się tę powieść trudno.
Nie chodzi tu o fakty – te autor podaje sprawnie i inteligentnie. Już po pierwszej odsłonie, kiedy poznajemy główną bohaterkę i jej powody do smutku, dostajemy dość informacji, aby naszkicować sobie obraz zmagań toczonych niedawno temu w Honce-the-Bear. Pewnym problemem może być przyjęcie i uporządkowanie wszystkich faktów, ale zasadniczo nie ma wątpliwości, co i dlaczego się wydarzyło.
Na niekorzyść pierwszych stron „Mortalisa” działa, paradoksalnie, jego zaleta. R. S. Salvatore umie i lubi pogrzebać bohaterom w duszy, wie jak pokazywać i rozgrywać wewnętrzne konflikty, mówiąc krótko – tworzy postacie ciekawe i pozwala je czytelnikowi polubić. Tyle tylko, że zaczynanie „Mortalisa” bez znajomości poprzednich trzech tomów odziera czytelnika z wielu doznań, ponieważ nie można się wczuć w wiele postaci, a noszą one w sobie ślady dawnych zmagań i spotkań, których nie mieliśmy okazji doświadczyć. Nie brak faktów – natomiast z wielkich pasji rwących dusze bohaterów w poprzednich książkach zostały jedynie cienie marne.
Ale kiedy już opadnie to pierwsze uczucie nieznajomości, kiedy zaczniemy z wolna pojmować, co i dlaczego wypełnia dusze Jilseponie (w skrócie Pony) i innych, równie ważnych postaci, to zaczyna się robić bardzo, ale to bardzo interesująco. „Mortalis” to powieść mroczna, wciągająca, dobrze skonstruowana i z pomysłem.
Zanim zajmiemy się smakowitymi powodami, dla których warto tę książkę czytać i polecać, przełknijmy szybko łyżkę dziegciu. Otóż ktoś, autor (nie sądzę, ale oryginał nie popadł w me dłonie), tłumacz, względnie redaktor skastrował styl tej powieści i utrudnił jej konsumpcję morderczo (o demonie daktylu już wspominałem). Bardzo nieporadna jest stylizacja, giną gdzieś wszelkie różnice między mową szlachty, chłopstwa i jędrnym jak zwykle językiem krasnoludów. Ta runda jest przez „Mortalisa” przegrana.
Ale wróćmy do zalet. Po pierwsze, to jest książka o czymś. Salvatore stworzył pseudośredniowieczny świat, z magią, królem szlachtą i Kościołem i rzucił go w objęcia straszliwego zagrożenia – różowej zarazy mianowicie. To, że choroba morduje, to dopiero połowa jej wad. Druga połowa – to alienacja Kościoła i jego sług, którzy, pomimo władzy nad zawartą świętych kamieniach magią, są wobec zarazy całkowicie bezsilni. Gorzej nawet – mogą uleczyć niektórych, ale zginie więcej mnichów, niż pojawi się ozdrowieńców. W dodatku Kościół zmienia się, ścierają się w nim dwie frakcje – miłosierna, widząca rolę religii jako pocieszycielki, niosącej wsparcie w ciężkich chwilach, i sroga – widząca kościelną hierarchię raczej jako strażniczkę przykazań, niż jako jedyną istniejącą formę pomocy społecznej. Nic dziwnego, że mnisi i przeorzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, w związku z czym poruszają się po bardzo dziwnych, często sprzecznych drogach. Ta ich walka, te wątpliwości są bardzo dobrze opisane i potrafią czytelnikowi zaserwować niejeden kwadrans zastanowienia.
Ale najlepsze jest chyba to, że wreszcie ktoś zajął się tym, co w Nibylandii będzie się działo po happy-endzie, kiedy wszystkie potwory leżą grzecznie w grobach i trzeba teraz wygrać pokój. Jeszcze zanim przyszła zaraza główne postacie politycznej sceny ruszyły radośnie do wojny na górze, byle tylko wyrwać dla siebie odpowiednią porcję wpływów. Pony, zwyciężczyni przecie, stoi na początku książki na blankach i nie rozumie, czemu nikt nie podąża za przykazaniem o wzajemnym miłowaniu, ma wątpliwości, czy aby jej wiktoria nie była zupełnie bez sensu.
Ale przyszła zaraza i dała solidnego kopa głównej bohaterce, która w swojej naiwności uważała, że do obdarzenia świata wiecznym szczęściem wystarczy jedna udana wyprawa (tak, ta aluzja jest do pana, profesorze Tolkien). Nie wystarczy. Tak samo, jak jedna udana transakcja zazwyczaj nie wystarcza na całe życie. Jakkolwiek smutne by to nie było – osiągnięcie równowagi, zadowolenia, czy też szczęścia wymaga ciężkiej i codziennej pracy, wymaga dawania z siebie wszystkiego od rana i wieczora. Nie jest to może wizja specjalnie porywająca, dowolny bohater wolałby pewnie zarżnąć smoka i mieć wikt i opierunek do końca życia, zamiast wychodzić z siebie na każdą potrzebę, ale Salvatore uważa, że się opłaca, że pokonanie siebie przynosi radość, że przedzieranie się przez kolejne „życiopłoty” pozwala zebrać obfite plony zadowolenia. I ma rację.
Czytajcie zatem „Mortalisa”, niechże was autor przekona i natchnie optymizmem na ciężkie czasy i niech przypomni, że na każdą cholerę jest lekarstwo.