Punk’s not dead!
[Jaroslav Rudiš „Koniec punku w Helsinkach” - recenzja]
Być punkiem czy tylko bywać?, pyta Jaroslav Rudiš w swej powieści, wydanej oryginalnie w roku 2010. I czy w ogóle jest miejsce dla podstarzałych punków w dzisiejszym świecie?
Jaroslav Rudiš
‹Koniec punku w Helsinkach›
To książka dla starych punków właśnie. Starych, czyli okołoczterdziestoletnich, bo w życiu subkulturowym to już jest późna starość, żeby nie powiedzieć dziadostwo. Rośnie piwny brzuszek i zakola na czole, rosną dzieci, które wcale nie chcą powielać punkowych schematów swoich tatusiów, być może rośnie też rozczarowanie i zniechęcenie – bo przecież miało być zupełnie inaczej, choć może lepsze to niż no future. Takich podstarzałych, niezbyt przystosowanych do życia ludzi zbiera tytułowy bar Helsinki, miejsce na mapie miasta wyjątkowe: tu serwuje się w zasadzie tylko alkohol, wciąż można palić papierosy, a na zapleczu stali klienci mogą się zrelaksować przy projekcji prehistorycznych filmów porno (a jeśli chodzi o miasto, to choć jego nazwa nie pada w powieści ani razu, z podrzucanych tu i ówdzie przez autora śladów można wnioskować, że to Lipsk we wschodnich Niemczech, dawniej NRD).
Bar prowadzi Ole, stary punk tuż po czterdziestce, typ samotny i idący do przodu tyłem, wciąż zapatrzony w swą przeszłość, z którą się nie poukładał. A jest co układać. Ole ma za sobą multum związków i srodze nimi zawiedziony przyrzekł sobie życie w swego rodzaju celibacie (który i tak łamie). Miał żonę, ale nie utrzymuje z nią kontaktów. Ma też wkraczającą właśnie w dorosłość córkę, ale ojcem jest gorzej niż marnym. Żyje wspomnieniami o czasach, kiedy również nie było nadziei, ale była walka, która nadawała sens życia jemu i tysiącom innych młodych ludzi. Lecz gdy przyszło do zbierania owoców tej walki, okazało się, że nikt z nich tego nie potrafi. Ole wciąż na nowo przeżywa więc czasy gdy z kumplem Frankiem zakładali kapelę, wspomina trasy koncertowe, różne dziewczyny, próby z alkoholem i narkotykami, a chyba najbardziej krótką intymną przygodę z pewną czeską punkówą na koncercie Die Toten Hosen w roku 1987 i jej tragiczne zakończenie. Twarz dziewczyny prześladuje go przez lata, aż w końcu staje się jednym z impulsów (drugim jest wypadek córki) do uporządkowania starych spraw, pogodzenia się z przeszłością i spojrzenia w przyszłość.
Mamy tu jeszcze drugi, nie mniej ważny i prowadzony równolegle wątek, którego narratorem jest zbuntowana nastolatka z zabitej dechami miejscowości gdzieś w komunistycznych Czechach. Jej życie poznajemy dzięki pełnemu emocji dziennikowi, który prowadzi regularnie przez kilka miesięcy. Tu Rudiš pozwala sobie nieco poszaleć w warstwie językowej: zapiski dziewczyny łamią zasady składni, gramatyki i interpunkcji, pisane są jakby na jednym oddechu, bez przystanków. To taki młodzieńczy niemy krzyk, niemy, bo w gruncie niesłyszany przez najbliższych. Dziewczyna pisze o muzyce, zabawach, kłopotach w domu i szkole, paczce znajomych, naiwnej i beznadziejnej miłości do faceta starszego od niej o parę lat, narkotykach. Sporo w tym podobieństw do relacji Christiane F., narratorki słynnej książki „My, dzieci z Dworca Zoo”, z tą różnicą, że Rudiš ceni sobie humorystyczne aspekty literatury, których w dramatycznej opowieści o niemieckiej młodzieży nie było. Mimo to jest to zapis burzliwy, a brak perspektyw symbolizowany przez zapożyczony od Sex Pistols zwrot no future wyjątkowo dołujący.
Oba wątki różnią się znacznie pod względem stylistycznym. W poszatkowanej chronologicznie opowieści o Ole autor pozwala sobie co najwyżej na specyficzne metafory: „Podczas wojny Weisskopfowie zniknęli w głośnej i zachmurzonej ciszy nad Polską” (o rodzinie zamordowanej w piecach obozu koncentracyjnego), „przez miasto przewaliło się Boże Narodzenie, na szczęście nie wyrządzając większych szkód” czy też wtedy, gdy porównuje rury ciągnące się nad głowami do żył oplatających miasto. W dzienniku nastoletniej Czeszki nastrój jest mniej refleksyjny, a bardziej wojowniczy, ale też sarkastyczny, czasem po prostu ironiczny: „W telewizji mówili że na Ziemi żyje pięć miliardów ludzi i że w Ameryce policja biła Murzynów i że mamy się cieszyć że u nas to by się nie stało. To akurat prawda bo tu nie ma Murzynów, tylko kilkoro Wietnamczyków którzy pracują u nas w Moravolenie. Nasi kochani policjanci wolą bić nas”, „W całym mieście nie ma podpasek. Ciekawe co robi Husáková jak ma ciotę, o ile w ogóle Husák ma jakąś Husákovą”, „Pojechała do niego do Pardubic i tam się dowiedziała że jest żonaty i ma trójkę dzieci a jak wróciła do Jesu to zaczęła chlać ale to i tak kiedyś wszyscy zaczną bo tu nic innego się robić nie da bo tu jest no future Czarnobyl Sudety i ostatni przystanek wszystkich autobusów”, „Jest jakoś około pięćdziesiątki ale wygląda na stówę. Wszyscy ludzie wyglądają na dużo starszych niż są. Może to też Czarnobyl”. Jako że dziewczyna wsiąka bardzo mocno w grupę rówieśniczą, która jest dla niej autorytetem silniejszym niż rodzice lub ktokolwiek inny, nietrudno się domyślać, że przeżywa też pierwsze w życiu zauroczenia, które od razu podnosi do rangi miłości. Seks natomiast traktuje w sposób zupełnie mechaniczny: „Ponoć wyglądam jak koza to mu powiedziałam żeby się gonił i że jak będzie chciał żebym mu dała to mu nie dam ale ja mu i tak zawsze dam”.
Nie jestem pewien, czy powieść czeskiego pisarza oddziałuje na ludzi z innych pokoleń niż to autora i trochę późniejsze, lub mających zupełnie inne doświadczenia. Obawiam się, że niekoniecznie, bo to doświadczenia dość hermetyczne. A może wcale nie, może w każdej dekadzie wygląda to tak samo, tylko zamiast haseł „punk”, „no future” czy „Sex Pistols” podstawiane są inne, ale znaczące z grubsza to samo? We mnie Rudiš trącił, pomimo pewnej różnicy wieku, jakieś struny chyba nam wspólne, pamiętane z czasów nastoletnich. I właśnie za ten sentymentalizm, być może dla wielu tani i naiwny, za nostalgię za dawno przebrzmiałą muzyką i wrażeniami doceniam „Koniec punku w Helsinkach”.